Adam Gryczyński: Pomoc Żydom podkrakowskim podczas II wojny światowej

Poniższe wspomnienia pochodzą z opracowania Czas zatrzymany 2

………………….
Email Adam Gryczyński do Piotr Bein 21.1.2011
Witam, ten pierwszy artykuł, o który Pan zapytał, to właściwie jest rozmowa ze mną zamieszczona 14 stycznia br. w Dzienniku Polskim (przesyłam w załączniku). Na gorąco piszę te refleksje i nadmieniam, że nie jestem historykiem, lecz dokumentalistą-pasjonatem, ale z tego co mi wiadomo, to istnieją – choćby w moim regionie – przykłady na to, że Polacy udzielali w czasie II WŚ  schronienia Żydom, mimo grożącej im z tego powodu śmierci (a także całym rodzinom).
Proszę łaskawie w opublikowanych w gazecie wspomnieniach zwrócić uwagę na pewną sprawę; otóż Leo Bach napisał, że w czasie ich pobytu (1941-42) ,,było około dwudziestu rodzin żydowskich mieszkających we wsi, z których pięć mieszkało tutaj od wielu lat we własnych domach. Pozostali to byli przyjezdni. Tak jak my.” /…/   Pytałem się: czy są o tym jakieś nasze wspomnienia? Cisza. A chodziło przecież o ok. 20 rodzin. Niemożliwością jest aby nikt ich tam nie pamiętał. Wynika z tego, że to my Polacy sami nie chcemy, lub nie chcieliśmy – bo wielu spośród tych, którzy przechowywali Żydów odeszło już z tego świata – z pewnych niejasnych dla mnie powodów o tych faktach nawet mówić, a cóż dopiero spisywać wspomnienia, relacje, zebrać jakieś papiery, dokumenty, zdjęcia etc. To jest poważna sprawa i niestety: grzech zaniechania. Czasem tylko udawało mi się wydobyć od sędziwych mieszkańców zaledwie okruchy wspomnień, z których wynikało, że niektóre, nawet dość liczne rodziny żydowskie z pomocą miejscowych chłopów przetrwały gehennę wojny. Co więcej, drążąc delikatnie temat usłyszałem różne wypowiedzi (najczęściej anonimowe)  z których wynikało, że przed wojną wiele rodzin ze strony polskiej i żydowskiej utrzymywało ze sobą dobrosąsiedzkie, nawet przyjacielskie stosunki, a we wsi nie było odznak antysemityzmu czy atmosfery wrogości.
Powtarzam: nie jestem historykiem, a stos. polsko-żydowskie nie były wcale głównym tematem moich zainteresowań, lecz w ciągu minionych 6 lat dość intensywnie zajmowałem się lokalną przeszłością i dziedzictwem kulturowym, rozmawiałem z wieloma osobami dobrze pamiętającymi jeszcze okres międzywojenny, robiłem z nimi wywiady, prosiłem o napisanie własnych wspomnień etc. Na podstawie tego, co samodzielnie zdołałem zgromadzić, pojąć i ocenić, to mogę – choćby na swój prywatny użytek – wyciągnąć ogólny wniosek, że stosunki polsko-żydowskie nie były dawniej aż tak złe, jak to się obecnie przedstawia i chyba celowo przeczernia. Jedna z moich rozmówczyń, pani Maria Z. (już nie żyje, ale mam jej wypowiedzi nagrane), która jeszcze przed wojną ukończyła w Krakowie X liceum o profilu humanistycznym, tak wspominała: „W naszej klasie były trzy Żydówki, i jeżeli ktoś będzie mówił, że Polacy są antysemitami, to ja widzę jedną możliwość; odwinąć rękę i trzepnąć w mordę! – przepraszam za wyrażenie. Nie było między nami żadnej różnicy! Ja byłam proszona do nich na szabas. Ojciec jednej z nich był adwokatem, matka lekarką – szalenie bogaci ludzie. No i ta Fela mówi: – Słuchaj, mamusia z tatusiem zapraszają cię na jutro, na szabas. I szłam na ten szabas, siedziałam przy tych świecach i nie czułam się w żadnym wypadku inna w czymkolwiek”.
Z kolei Pan Antoni C. tak wspominał: “Urodziłem się w Mogile pod Kopcem Wandy dość dawno temu, bo minęło już prawie 88 lat od tego momentu. Z lat mojego dzieciństwa i młodości pamiętam Mogiłę inną niż teraz i bardzo wielu ludzi, którzy już odeszli. Pamiętam też kilka rodzin żydowskich, które tutaj zamieszkiwały. To byli nasi sąsiedzi, dalsi lub bliżsi. Nie pamiętam, aby były jakieś problemy pomiędzy nami a osobami pochodzenia żydowskiego. I tak, patrząc z okna naszego rodzinnego domu widać było dom Jakuba Szrajbera i jego zięcia, Wilhelma Rozenwalda. Przy ich domu była rzeźnia i maleńki sklepik mięsny. Pan Jakub zajmował się handlem bydłem a jego zięć kupował i sprzedawał konie. Obok domu była też maleńka stodoła i stajenka. Wielu mieszkańców zaopatrywało się w mięso w sklepie u Jakuba Szrajbera i jak to bywało w tamtych czasach, najczęściej były to zakupy na kredyt tzn. „zeszyt” bo  przecież mało kto miał gotówkę. Bywało tak, że odrabiało się pracą za te zakupy. A Jakub Szrajber nie tylko kupował i sprzedawał, ale także dawał czasem pracę sąsiadom a zwłaszcza wtedy, gdy trzeba było zajmować się końmi. A jak zbliżała się niedziela, widać było osoby zdążające do tego sklepiku. Zasięg działalności Jakuba Szrajbera obejmował także Pleszów, bo i tam dowoził mięso. Moi rodzice chyba dwukrotnie odkupywali krowy od Jakuba. Co prawda nie mieliśmy nigdy pola, tylko małą działkę obok domu, ale mleko było potrzebne, więc jakiś czas były też u nas krowy, a siano odkupywaliśmy od innych. Pamiętam, że mieliśmy wtedy sprytną kotkę, która najczęściej zaopatrywała się w prowiant u sąsiada Szrajbera i robiła to najczęściej wówczas, gdy w sklepiku była przerwa obiadowa. Kilka lat przed wybuchem II wojny – Jakub  Szrajber wydał swoją córkę, Gustę za Wilhelma Rozenwalda i od tego momentu te dwie rodziny mieszkały razem i, o ile dobrze pamiętam, , wkrótce po tym urodziły się córki: Adela, Zofia i Elza, Natalka.. . Szczególnie Zosia była bardzo ładną dziewczyną. Co się stało z  nimi w czasie wojny nie wiem, ale jestem pewny, że niektórzy z  nich przeżyli, bo około roku 1960 był w Mogile bodajże Józef  Szrajber, brat Gusty i po prostu chciał sprzedać dom rodzinny najbliższym sąsiadom, no i w końcu go sprzedał. A kilka lat temu była w Mogile z krótką wizytą któraś z córek Gusty i Wilhelma. Ktoś z  sąsiadów mówił mi później, że mieszka ona teraz w Izraelu. I takie jest moje wspomnienie o Szrajberach i Rozenwaldach, którzy mieszkali po sąsiedzku i o których wiem najwięcej.To byli dobrzy sąsiedzi i porządni ludzie i z ręką na sercu mogę to powiedzieć, bo przecież tyle lat mieszkaliśmy obok siebie.

Ale w Mogile mieszkali też inni Żydzi. Kilkaset metrów dalej w kierunku młyna zwanego „Gwoździarnia”(obecnie w stanie ruiny) mieszkała rodzina Fleischfarbów. U nich także był mały sklepik. Jak chodziłem do pracy we młynie w latach okupacji, to przechodziłem obok tego domku. W roku 1942 a może 1943 wydaje mi się jakby ta rodzina zniknęła z Mogiły i, z tego co wiem, nikt z nich po wojnie tutaj nie wrócił. Natomiast młyn, o którym wspomniałem, należał przed II wojną do rodziny Filkensteinów. Pamiętam ich, ale oni w Mogile bywali rzadko, bo do prowadzenia młyna mieli zarządców, jak na przykład pan Majorek. Znał Filkensteinów dobrze mój ojciec Wincenty, który trudnił się stolarką i często naprawiał w mogilskich młynach różne rzeczy, zsypy, pochylnie itp. Ja do II wojny we młynie bywałem rzadko, chyba, że pomagałem ojcu ale od 1942 byłem już tam zatrudniony. Młyn pracował całą parą na trzy zmiany a rządzili nim w czasie wojny Niemcy. Nie wiem, co się stało z Filkensteinami. Jak sobie przypominam, to obok starej karczmy, której oczywiście już nie ma, przy gościńcu a obok drugiego w tej okolicy młyna należącego do Pani Klękowej, był skład ze zbożem. Ta niewielka firma była prowadzona przez Żyda o nazwisku Gold. Skupowano tam zboże od chłopów, którzy wieźli je do młyna a akurat młyn nie kupił. Wiem, że w Mogile mieszkało też wiele innych rodzin żydowskich, choćby koło szkoły. Ale chociaż pamiętam ich twarze, nie mogę przypomnieć sobie, jak się nazywali, bo upłynęło już tyle lat. Tak jak napisałem na początku, nie znam faktów, aby pomiędzy nami a żydowskimi dziećmi były jakieś zatargi. Chodziliśmy razem do szkoły i tylko jak była lekcja religii, to oni w niej nie uczestniczyli.”
Natomiast syn pana Antoniego C., Waldemar napisał wspomnienia w rodzinie Rozenwaldów:
“Kilka miesięcy temu, mój tato pisząc wspomnienia o żydowskich rodzinach mieszkających w Mogile przed II Wojną Światową nawet nie przypuszczał, że informacje na temat rodziny Rozenwaldów już wkrótce można będzie uzupełnić o nowe, ważne fakty. Chociaż tak wiele lat już minęło i tylko nieliczni wymieniają ich nazwisko, to jednak spotkałem w Mogile jak i na sąsiednich Kujawach osoby, które Rozenwaldów jeszcze pamiętają. Na podstawie usłyszanych informacji można częściowo odtworzyć ich historię, i wyobrazić sobie gehennę, jaką przeżyli w czasie ostatniej wojny. W styczniu 1942 r. władze niemieckie wydały polecenie eksterminacji Żydów na terenach okupowanych, i w tym samym roku Gusta i Wilhelm Rozenwaldowie opuścili Mogiłę .Cały swój dobytek umieścili w kilku domach sąsiadów i znajomych. Rodzinny dom Gusty pozostawili pustym, a oni sami rozdzielili się. Gusta Rozenwald miała mieć ze sobą dwie córki i udała się z nimi gdzieś w okolice Warszawy, a Wilhelm znalazł się na sąsiednich Kujawach, gdzie ukrywał się u pewnej rodziny z Kujaw-Kępy. W ich domu ukrywała się także jedna z jego córek – Natalia. Wilhelm pokazywał się w tym czasie także w innym domu na Kujawach – Zalesiu . Mieszkała tam pani Maria – dawna sąsiadka Rozenwaldów z Mogiły, więc znali się bardzo dobrze, i na ten adres przychodziła korespondencja do Wilhelma od jego żony. Listy były czytane i niszczone. Wilhelm spędził w stodole na gospodarstwie pani Marii wiele nocy, i to tutaj miał powiedzieć: „Marysiu ja modlę się także do Waszego Boga, o to żebym przeżył ”. Podobno w Tropiszowie była ukryta druga z córek Rozenwaldów, bo Wilhelm i tam czasami wędrował. Jesienią 1943 r. Wilhelm wyruszył z Kujaw w kierunku Warszawy na spotkanie z żoną. Czy zabrał ze sobą dwie córki, czy też pozostały one nadal w ukryciu – nie wiemy. Natomiast Jakub Szrajber – ojciec Gusty ukrywał się w innych miejscach. Sporadycznie pokazywał się w Mogile, jakby chciał choć z daleka spojrzeć na swój dom. A kiedy przeczuwał, że śmierć jest już blisko, z płaczem żegnał się ze swoją sąsiadką Stefanią R. Według przekazywanej ustnie wiadomości Jakub Szrajber zginął gdzieś w okolicach Bochni. Nie wiadomo co się działo z Rosenwaldami od momentu kiedy Wilhelm opuścił Kujawy. Najstarsi mieszkańcy Kujaw powtarzali opowieść o pewnym Żydzie, który po zakończeniu wojny szedł na kolanach do kościoła w Mogile podziękować Bogu za ocalenie, czy był to właśnie Wilhelm Rozenwald – tego już prawdopodobnie nie ustalimy. Natomiast faktem jest, że cała rodzina Gusty i Wilhelma wraz z czterema córkami przeżyła mroczne lata okupacji. Kilka lat po wojnie rodzina Rozenwaldów znalazła się gdzieś na terenie Niemiec w oczekiwaniu na dalszą emigrację, i wówczas Wilhelm zmarł. Później zaczęły nadchodzić ze Stanów Zjednoczonych do Mogiły listy od Gusty Rozenwaldowej, które były pisane po polsku i adresowane do Stefanii R. Do dzisiaj zachowało się kilka tych listów z końca lat 60., oraz fotografie z odręcznym opisem Gusty na ich odwrocie. Gusta Rozenwaldowa wspominała o tym w jaki sposób urządzili się w New Jersey, pisała także o swoich córkach i czterech zięciach Polakach, z których dwóch pochodziło z Krakowa, a dwóch z Warszawy. Jak można przypuszczać miało to zapewne jakiś związek z miejscami, gdzie Rosenwaldowie ukrywali się w czasie wojny. Listy do pani Stefanii są bardzo osobiste, kiedyś było ich wiele ale pozostało zaledwie kilka. Świadczą o tym, że obie panie były bardzo ze sobą zaprzyjaźnione, bo przecież znały się długo, a ich dzieci bawiły się wspólnie. Jak opowiadała mi jedna z córek pani Stefanii, Rozenwaldowie byli bardzo religijni i gdy nadchodziła sobota to Gusta prosiła swoją znajomą – Stefanię aby rozpaliła jej w piecu. Wilhelm słynął w Mogile z dobrego serca; zawsze bardzo solidnie płacił mogilskim gospodarzom za wykonaną pracę. W niedzielne południe zwykł wystawiać przed sklepik mięso, i w obawie aby się nie zmarnowało, pozwalał je zabierać za darmo. Gusta  Rozenwaldowa w swoich listach wspomina z wielką wdzięcznością tych, którzy pomagali się im ukrywać. W okolicy miały to być osoby z Kujaw, Wadowa oraz z Rakowic. Z lektury listów wynika jeszcze, że starała się w organizacjach nowojorskich zgłosić te osoby, aby otrzymały nagrodę, ale były z tym jakieś trudności, bo władza ludowa po nadejściu pism z USA starała się sprawy utrudniać, wymagając dokumentów, zaświadczeń itp. Gusta Rozenwaldowa doczekała się wielu wnuków i dożyła sędziwego wieku. Z jej listów przebija tęsknota i ogromna chęć odwiedzenia Mogiły, kiedy tylko pozwoli jej na to stan zdrowia. Do rodzinnej Mogiły jednak nie zdążyła już nigdy przyjechać. Zmarła w stanie New Jersey w połowie lat 80. XX w. Pani Stefania, która zmarła ponad 20 lat temu, także nie doczekała się odwiedzin swojej znajomej zza oceanu…”
Pani dr Barbara S. na pytania: Czy we wsi mieszkali Żydzi?, Jaki był do nich stosunek mieszkańców?, Czym, się zajmowali?, Jakie były ich późniejsze losy? Tak odpowiedziała:
“W Czyżynach mieszkali Żydzi o nazwiskach – Golfinger, Atteslander, Wolffeiler, Gut, Mendel… Prowadzili 2 sklepy, tartak, młyn, parkieciarnię. Oni byli zżyci z miejscowa ludnością. Jedna z żyjących kobiet opowiedziała mi, że jej ojciec zbierając na budowę kościoła w Czyżynach w 1936 r przechodził koło stojącego przed swoim sklepem Stefana Atteslandera. Nie miał odwagi do niego podejść, ale on sam się odezwał: „a do mnie nie przyjdziecie?, co to ja nie mam numeru?” – wyjął z kasy pieniądze i im dał.
W czasie okupacji prawie wszyscy Żydzi z Czyżyn zginęli, przeżyły prawdopodobnie tylko 2 osoby. Do Czyżyn, w czasie okupacji nie wiadomo skąd, przywędrowało starsze małżeństwo Goldfarbów, którzy zamieszkali w małym domu Kucielów. Wszyscy wiedzieli, że to są Żydzi; dożyli oni spokojnie do śmierci wspierani przez ludność miejscową i RGO. Najpierw zmarł mężczyzna, pozostała żona, którą dobrze pamiętam – osoba dosyć tęga, w czarnym płaszczu, chodząca do kościoła i przystępująca do komunii świętej. Nasza mama posyła nas do niej z obiadami, Dr Ottenbreit ją leczył, przyuczona przez niego młoda dziewczyna, Halina Tynor, robiła jej opatrunki niegojących się czyraków na szyi. Ich pogrzeby organizował nasz ojciec, a Ks. Józef Zastawniak je odprawiał staruszkom na cmentarzu w Mogile – na szczęście nie dowiedzieli się o tym Niemcy. W Czyżynach miało też miejsce takie tragiczne wydarzenie. Sekretarka jednego z dyrektorów Monopolu Tytoniowego, Helena Fabiańska, mieszkająca razem z małą córeczką u Pani Krupowej przy ul. Franciszka Wężyka, została rozpoznana przez Niemców jako Żydówka. Do domu przyszło po nią dwóch Niemców. Ona zapytała, czy może iść do ustępu i po drodze szepnęła do córki gospodyni, żeby zaopiekowała się małą Helą. Po wyjściu z domu upadła, Niemcy, którzy ją mieli aresztować, z zaskoczeniem stwierdzili, że ona nie żyje. Pani Krysia – córka gospodyni odprowadziła dziewczynkę do innych zaufanych ludzi, którzy się nią zaopiekowali. Po zakończeniu wojny dała znać z Izraela, że przeżyła.” /…/
Pan Jan Kotyza (komendant BCH na powiat krakowski) napisał:
Prawie w każdej wsi mieszkała rodzina żydowska, czasem nawet nie tylko jedna. W Bieńczycach jeszcze pod koniec XIX wieku mieszkał Żyd nazwiskiem Lewek, który prowadził karczmę i dzierżawił rogatkę (myto). Młyn był własnością żydowskiej spółki „Wasserberg i S-ka”. We młynie oprócz Wasserberga, który miał kilkoro dzieci, mieszkało kilka rodzin żydowskich. Pracujący w młynie magazynier Selman mieszkał w swoim domu w Krzesławicach. W młynie jako młynarze, furmani oraz robotnicy pracowali miejscowi chłopi.
Od dawna mieszkał też we wsi Salomon Wohfeiler, rzeźnik. Miał swój dom oraz jatkę koło szosy – w ogrodzie Wincentego Salwińskiego, gdzie sprzedawał mięso własnego uboju. Bydło skupował w okolicznych wsiach, uboju dokonywał w Mogile w rzeźni znajdującej się naprzeciwko cmentarza. Jatka była czynna głównie w niedzielę, gdyż na ten dzień chłopi najczęściej kupowali mięso. W sobotę jatka nie była czynna: rzeźnik świętował. Bardzo przestrzegał przepisów swej religii, już w piątek wieczorem zasiadał do szabasu i w sobotę nie imał się żadnej pracy. W każdą sobotę wraz z synami udawał się do Mogiły, gdzie w domu jednego z tamtejszych Żydów, naprzeciwko klasztoru, była bożnica i tam w każda sobotę, bez względu na porę roku i pogodę udawali się wszyscy Żydzi z okolicznych wsi i odprawiali swoje modły. Już w piątek po zachodzie słońca ojciec rodziny, Salomon, zasiadał przy stole, przy zapalonych świecach, tuż przy oknach wychodzących na drogę i nakrywszy się odpowiednią szatą w białe i czarne pasy i przytwierdziwszy do czoła paskiem pudełeczka z jakimiś świętościami, kiwając się odprawiał modły. Okna miały drewniane okiennice, które wieczorem zamykano, jednak przez wycięcia w nich i szpary widać było kiwającego się Żyda. My, dzieci, robiliśmy Żydom różne młodzieńcze psoty, a to pukaliśmy w okiennice, a to w szpary wtykaliśmy papiery i słomę. Nieraz modlący się Żyd przerywał swą modlitwę, wypadał z mieszkania i krzycząc gonił nas. Żydzi obchodzili bardzo gorliwie i uroczyście swoje święta: paschę, kuczki, czyli namioty, oraz sądny dzień. Wtedy pościli bardzo twardo, zwłaszcza w sądny dzień. Na święto namiotów budowali na podworcu namiot, czyli kuczkę i tam spożywali posiłki. Na paschę mieli osobne naczynia, których nie używano kiedy indziej i w nich gotowano w tych dniach jedzenie. Nawet na mleko, jeżeli nie mieli swojej krowy, przynosiła Żydówka swój garnek do gospodarza, od którego brali mleko i do tego garnka dojono mleko wprost od krowy. Ta „nasza” rodzina żydowska była bardzo liczna. Salomon miał już za mojej pamięci drugą żonę, która była rówieśniczką mojej matki i bardzo się obie przyjaźniły. Z pierwszego małżeństwa Salomon miał dwie córki: Salcię i Różę oraz trzech synów o imionach: Jakub (Kubek), Herman i Ignac. Dzieci z drugiego małżeństwa było też pięcioro: Fela, Szymek, Leon, Moniek i Samul. Byli moimi i mojego rodzeństwa rówieśnikami. Szkołę średnią i wyższe studia ukończył tylko Leon, został lekarzem. Obie córki z pierwszego małżeństwa, a potem i Fela wyszły za mąż i zamieszkały w Krakowie. Herman i Szymek pomagali ojcu w rzeźni oraz w jatce. Kubek miał sklep w Krakowie przy ul. Mogilskiej. Ignac pracował jako ajent w fabryce czekolady Suchard, Moniek i Samul pracowali gdzieś w Krakowie. Na kilka lat przed wojną wyjechali wszyscy do Krakowa. Jatkę i handel mięsem prowadził po nich inny Żyd – Schreber z Mogiły. Okupację niemiecką przeżyli: Herman, który wraz z dwoma synami przebywał w obozie w Oświęcimiu, Samul, który ukrywał się w okolicy i Leon, który znalazł się w II korpusie gen. Andersa. Wszyscy oni po wojnie wyjechali do Palestyny. Tragicznie skończyli inni Żydzi z okolicznych wsi. Z Krzesławic: Kanarek, Goldman i Reiter – przez dłuższy czas ukrywali się w młynie w Krzesławicach, wykryli ich jednak Niemcy, z Czyżyn właściciel młyna Gut, z Łęgu Mendel, z Mogiły Moryc – wszyscy zostali wywiezieni i zamordowani. Po zlikwidowaniu getta Niemcy z pomocą granatowej policji wyłapywali Żydów na drogach i rozstrzeliwali. Dwie Żydówki zostały rozstrzelane w Bieńczycach nad rzeką Młynówką w pobliżu młyna Kaczorowskiego. Niedługo po wkroczeniu Niemców do Krakowa władze okupacyjne wydały zarządzenie zobowiązujące wszystkich Żydów do noszenia gwiazdy syjońskiej, jako znaku rozpoznawczego, że noszący ten znak nie jest aryjczykiem. Do noszenia gwiazdy zobowiązani byli nie tylko Żydzi właściwi, lecz także te osoby, które przeszły na chrystianizm i ich potomkowie aż do trzeciego pokolenia. Te osoby na ogół gwiazd nie nosiły, żyły one jednak pod ciągłym strachem, by ktoś ich nie zdradził przed Niemcami, wypadków takiej zdrady jednak nie było. W Bieńczycach i okolicy mieliśmy kilka takich osób, nikomu jednak nie przychodziło nawet do głowy, by na ten temat nawet mówić. Była w Bieńczycach autentyczna Żydówka Krajewska, żona piekarza, która przebywała we wsi, służyła nawet Niemcom jako tłumaczka, gdyż pochodząc z Bielska znała bardzo dobrze język niemiecki. Niemcy używali początkowo Żydów jako siły roboczej, nie zważając na ich zawód i wykształcenie, wszystkich pędzono do pracy fizycznej, a byli wśród nich żydowscy adwokaci, lekarze i inne wolne zawody. W następnym etapie utworzono w Krakowie na Podgórzu „getto” żydowskie, i tam spędzono wszystkich Żydów z Krakowa. Opróżniano całe dzielnice i ulice zamieszkałe przez Żydów jak słynny Kazimierz, Stradom i wiele ulic. Zagęszczenie na terenie „getta” było bardzo duże. Niektórzy Żydzi nie chcąc iść do „getta” zamieszkali w podkrakowskich wsiach. Opłacając się sowicie wójtowi uzyskali na pewien czas zezwolenie na zameldowanie po wsiach. Żydzi z „getta” byli wyprowadzani na roboty do miasta, przy tej okazji mogli byli przynieść sobie i rodzinom coś do jedzenia. Getto było otoczone murem i strzeżone przez policję niemiecką. Wewnątrz mieli swój samorząd i własną policję żydowską. Wszystko to jednak było tylko po to, by przy pomocy samych Żydów tym bardziej ich wykorzystać i gnębić. Potem „getto” zaczęto likwidować wywożąc Żydów do obozu w Oświęcimiu, by tam truć gazami i palić w krematoriach. Wywożono także Żydów z „getta” w okolice Wieliczki i Niepołomic i rozstrzeliwano. Przyszła także kolej na tych Żydów, którzy w pierwszych miesiącach okupacji schronili się na wieś. Tych spędzono także na jedno miejsce i wywieziono w okolice Niepołomic i tam rozstrzelano. Egzekucji dokonywała policja niemiecka, uczestniczyła w tym także policja polska. Po zlikwidowaniu „getta” i większości Żydów, tylko pojedyncze osoby pokazywały się czasem w okolicach. Jeden Żyd, dawny mieszkaniec Bieńczyc – Samuel Wohlfeiler ukrywał się przez pewien czas u swych znajomych na wsi, potem jednak w obawie, by go nie wykryto przeniósł się do innej miejscowości i szczęśliwie przeżył okupację. Zmienił nazwisko i nazywał się po wojnie Kowalski. Jego starszy brat Herman wraz z dwoma synami znalazł się w obozie oświęcimskim, przeżył obóz, wrócił, zamieszkał w Czyżynach, a potem wyjechał do Izraela. Przechowywał w Bieńczycach Żydów Jan Biernacik. W Krzesławicach we młynie przechowywała się żydowska rodzina Kanarków, ktoś jednak zdradził, Niemcy otoczyli młyn i zabrali całą rodzinę. /…/
Pan Andrzej S. ( znany w całej okolicy “As” z AK) wspominał:
W roku 1942 lub z początkiem 1943 dokładnie nie pamiętam, ciocia Helena została powiadomiona przez – jak sądzę władze konspiracyjne AK – czy podjęła by się przechowania przez okres okupacji pewnej rodziny, którą należałoby fikcyjnie zatrudnić w majątku, z zachowaniem możliwie daleko posuniętej dyskrecji ze względu na ich pochodzenie. Po krótkim namyśle i poleceniu modlitwom sióstr z klasztoru Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach, które rezydowały wówczas w kaplicy tak zwanym Dworku w Bieńczycach , zgodziła się na przyjęcie rodziny państwa Kellerów wraz z córką Jadzią. Mąż został zatrudniony jako księgowy, chociaż księgowość prowadziła wówczas początkowo ciocia Juta i wujo Symforian Larkowie, a następnie do końca wojny pani Marysia Trznadel z Bieńczyc. Pan Keller mnie przedstawił się jako lekarz stomatolog, ja domyślając się kto zacz, nigdy więcej nie dopytywałem się, a rozmawialiśmy coraz częściej, jeżeli tylko byłem w domu, na tematy aktualne to znaczy co się dzieje na frontach całego świata. Nigdy jednak nie informowałem go o nasłuchu radiowym jaki prowadziłem z rozkazu komendanta AK pana Jana Kotyzy. Odbywało się to w sytuacji kiedy połowę naszego domu mieszkalnego zajmowali Niemcy. Na szczęście były to tabory wermachtu i to obsługiwane przez konie, dla których musieliśmy opróżnić nasze stajnie końskie. Nasze już tylko 3 pary koni przenieśliśmy do obory. Z czasem trzeba się było jeszcze bardziej ścieśniać i oddać wojsku niemieckiemu połowę obory. Na podwórzu dzień i noc był wartownik, któremu się meldowało gdzie się idzie. Miało to dobre i złe strony, dobre bo jak mówi przysłowie, najciemniej jest pod latarnią, a złe bo każdy kto do nas przychodził musiał się wartownikowi opowiadać. Te zwyczaje na szczęście nie były stale stosowane i sądzę, że zależały albo od jakichś wydarzeń na terenie województwa krakowskiego, albo nadgorliwości szefa jednostki, którym był najczęściej plutonowy lub sierżant z reguły nie grzeszący inteligencją, co było nam również na rękę. Państwo Kellerowie w czasie pobytu w Bieńczycach dwukrotnie zmieniali nazwisko co osobiście uważałem za konspiracyjny błąd, ale na szczęście Niemcy tolerowali majątki ziemskie ze względu na produkcję żywności i jeżeli nie okazywało się wyraźnej arogancji czy ostentacyjnej niechęci nie starali się być dokuczliwi i na szczęście dociekliwi. Sam doświadczyłem tego, wdając się z żołnierzami w pogawędki, najczęściej na tematy gospodarcze, które ich bardzo interesowały, a ja przy okazji szlifowałem swoją znajomość języka niemieckiego wyniesioną z gimnazjum. Często w rozmowach prosiłem żołnierzy aby mnie uczyli prawidłowego wymawiania   co im się bardzo podobało i mnie też. Zyskałem sobie nawet sympatię u n niektórych, mówili do mnie per Junge Szef czyli „młody szef” i jak wieczorem wychodziłem z domu oddawaliśmy sobie nawzajem honory przez salutowanie. Kilkakrotnie udało mi się rozmawiać z wachmanem udając, że się wybieram z dziewczyną a wycieczkę, a w plecaku miałem aparat radiowy i baterie, który przenosiłem w inne miejsce gdzie była lepsza słyszalność BBC z Londynu. Treść komunikatu starałem się najdokładniej notować i przekazywać Cioci Heli, która o odpowiedniej porze dnia, zwykle przed południem kiedy żołnierze byli zajęci porządkami w stajniach i na podwórzu bądź tez byli gdzieś na rozjazdach, Ciocia przepisywała to na maszynie, druga osoba ubezpieczała siedząc przy oknie. Komunikaty te dostarczane były komendantowi placówki AK a następnie BCh panu Janowi Kotyzie. Za posiadanie maszyny do pisania lub radia groziła kara śmierci a w najlepszym przypadku obóz koncentracyjny plus straszne przesłuchanie, którego większość przesłuchiwanych nie przetrzymywała. Powracając do państwa Kellerów,  należy z uznaniem przyznać, że jeżeli chodziło o praktyki religijne zachowywali się bezbłędnie, co niedzielę chodzili z nami do Dworku na mszę świętą i przyjmowali komunię świętą. Ja nie widziałem ich przystępujących do spowiedzi ale byli tacy którzy to widzieli. Trochę gorzej szło im ze śpiewaniem pieśni kościelnych. Prawdopodobnie większość społeczności Bieńczyc zdawała sobie sprawę, że to jest rodzina żydowska, na co wskazywały charakterystyczne rysy twarzy zwłaszcza pani Kellerowej, która zresztą wyraźnie unikała spotykania się z ludźmi. Nikt jednak nie zdradził. Sądzę, że zadziałało katolickie poczucie obowiązku ratowania człowieka, któremu grozi śmierć. Nie bez znaczenia było zaufanie jakie wieś miała do dworu, a ściślej do Cioci Heli nazywanej na co dzień Panienką. Ludzie uważali, że jeśli Panienka podjęła takie ryzyko, to widocznie tak ma być. Potwierdzeniem były stałe kontakty Cioci z zakonnicami z Łagiewnik oraz fakt, że księża wikariusze z parafii Raciborowice sprawujący posługę dla Bieńczyc w Dworku mieszkali i stołowali się u nas. Po trzecie wreszcie, wielu musiało sobie zdawać sprawę, że takiej zdrady która skończyłaby się bez wątpienia śmiercią zadenuncjowanych, ale i bardzo prawdopodobną śmiercią donosiciela. Jeżeli by nawet Niemcy okazali tyle łaskawości dla donosiciela, że nie zabiliby go a zaproponowali mu współpracę, to czekała go niechybna śmierć z rąk oddziałów specjalnych AK do likwidacji zdrajców. Tak czy inaczej społeczność Bieńczyc  in gremio  zasłużyła sobie na uznanie ich jako „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”. A jak podziękowali za to państwo Kellerowie? Po prostu wyjechali i ślad po nich zaginął. Ciocia Helena nie mając własnych dzieci stale miała jakieś dzieci „na wychowaniu”. Począwszy od mojej skromnej osoby i mojej siostry Aleksandry, Oleńki, a skończywszy na dwóch dziewczynkach uważanych za sieroty. Jedną z nich była Jasia Rutowicz lub Rutkowska. Dziecko to zostało podrzucone pod furtę Klasztoru Sióstr Miłosierdzia Bożego w Warszawie, o ile pamiętam przed wybuchem powstania w getcie warszawskim. Chyba dla lepszego bezpieczeństwa dziecko zostało przewiezione z Warszawy do Krakowa Łagiewnik, skąd zakonnice przywiozły ją do Bieńczyc i powierzyły jej wychowanie Cioci Heli. Jasia była bardzo miłą i słodką dziewczynką o długich blond włosach. Była bardzo kochana przez Ciocię Helę i moją siostrę Oleńkę. Ja miałem z nią mniej styczności, bo w tym czasie rzadko bywałem w domu. Wiem, że Ciocia i Oleńka przy pomocy wikariusza naszej parafii w Raciborowicach, księdza Franciszka Szymonka, który w tym czasie na zmianę z księdzem Adamem Bielą mieszkał u nas, bardzo solidnie przygotowali ją do przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej , którą przyjęła wraz z innymi bieńczyckimi dziećmi w 1944 roku w Dworku. Zaraz po wojnie odnalazła się jej matka, która również w szczęśliwy sposób przeżyła zawieruchę wojenną. Przyjechała do Bieńczyc, przedstawiła się kim jest i zabrała swoja córeczkę prawdopodobnie do Francji. Ciocia Hela oczywiście oddała dziecko i o ile ją znam nie wzięła jakiegokolwiek pisemnego oświadczenia. Jedyna nagrodę o jaką Ciocia prosiła to wychowanie Jasi w wierze katolickiej na co mamusia Jasi zgodziła się. Ciocia Hela, mając na uwadze dobro psychiczne dziecka, nie chciała utrzymywać kontaktów ani korespondencji która i tak z uwagi na niepewne czasy powojenne byłaby utrudniona. /…/

Na zakończenie tej garści przytoczonych wspomnień życzę nam wszystkim, aby w duchu prawdy odkrywać kolejne, nieznane dotąd historie i opowieści o ludziach, którzy mimo niesłychanych przeciwności losu i dramatycznych wydarzeń w ich życiu, potrafili ocalić swoich bliźnich i własne człowieczeństwo. Warto poszukiwać nie tylko tego co różni, i być może wynika z uformowania w odmiennych obszarach cywilizacyjnych, ale także wydobywać na światło dzienne wszystko to, co było, jest i pozostanie dobre, co dla pożytku ogółu promieniuje  miłością i czynami, po których można rozpoznać ludzi mądrych i głupich, dobrych i złych, odważnych i tchórzy. W opozycji do tych co chcą, abyśmy wzajemnie pogrążyli się w odmętach nieustannego gniewu i nienawiści, a nawet pozabijali. Trzeba myśleć, mówić i działać w prawdzie, bo tylko wówczas zacznie się wytwarzać atmosfera, w której znalezienie słusznych rozwiązań stanie się możliwe na przekór złu rodzącemu klimat ryzyka nowych tragedii. To jest pilne zadanie “na teraz“dla wszystkich Ludzi Dobrej Woli. Tak te sprawy dziś widzę z perspektywy własnych przemyśleń i  podwórka.
Pozdrawiam, Adam Gryczyński
P.S. Przytoczone fragmenty wspomnień pochodzą z moich trzytomowych (1.000 str.) opracowań pt. Czas zatrzymany 2.


…………………..
24.1.2012 Witam! Dziękuję za opublikowanie fragmentów zebranych wspomnień i wywiadów z mojej książki “Czas zatrzymany 2” dotyczących ratowania Żydów w podkrakowskich wsiach.  Właśnie otrzymałem  e-list, z którego przytaczam ostatnie zdania:
“…Oby jak najwięcej takich odkryć i publikacji. Przynajmniej częściowo zlikwidujemy mniemanie o nas, że byliśmy pomocnikami nazistów. Polska na szczeblu dyplomatycznym nie umie tego zrobić skutecznie. Nieodzowny jest zatem “ruch oddolny”. A poczynione znajomości i przyjaźnie zrobią więcej niż górnolotne słowa na arenie międzynarodowej.”
Roman G.
Myślę, że zawarte w nim słowa w sposób lapidarny wyłuskują istotę problemu, który skłonił mnie do poruszenia tego tematu, tj. pomocy rodzinom żydowskim w czasie okupacji niemieckiej w podkrakowskich wsiach. Pan Roman G. jest historykiem, autorem kilku interesujących publikacji. Rad jestem, że są ludzie, którzy zrozumieli moje przesłanie i o co w tym wszystkim chodzi. Niestety odbyłem także dwie b. niemiłe rozmowy telefoniczne z mieszkańcami dawnej wsi Mogiła (obecnie osiedle w Nowej Hucie), jakiej dotyczą wspomnień Leo Bacha. Miałem telefony od pana Józefa Z. (80. l) oraz Henryka B. (ok. 60 l.) który ostro zaatakował mnie za opublikowanie wspomnień żydowskiego chłopca (tych, które Panu już wcześniej wysłałem) –  ,,Życie we wsi Mogiła” w lokalnej gazecie Głos-Tygodnik Nowohucki z dn. 20.01.2012 r. Jak widać są wśród nas  tacy, którzy potrafią wznieść się ponad rasowe uprzedzenia, umieją spojrzeć w mądry sposób na problem skomplikowanych stosunków polsko-żydowskich, nawiązać kontakty a także wyczuwają ,,ciężar gatunkowy”, wewnętrzny nakaz i potrzebę chwili oraz ci, niepotrafiący spojrzeć poza koniec własnego nosa i uwolnić się od przerośniętych ksenofobicznych stereotypów i lęków czyli – jak to Pan ujął – ,,odruchu Pawłowa, narzuconego przez szerzoną nienawiść do wszystkich Żydów, zamiast odróżnić drani od zwykłych śmiertelników.”
***
C.d. wspomnień.
W odnalezionych przeze mnie w innej wiosce podkrakowskiej – Pleszowie, chłopskich opracowaniach, których zbiorowymi autorami są: Jan Gębala „Ciepiela”, Józef Gajoch „Kajak”, Władysław Gajoch „Iskra”, Józef Pyrlik „Kruk”, Katarzyna Witaszek „Kamińska” i in. – można także przeczytać wzmianki o niesieniu pomocy Żydom. Oto zdania, jakie przepisałem (nieznacznie tylko poprawiając stylistykę) ze starego, podniszczonego maszynopisu działaczki “wiciowej” (od Związku Młodzieży Wiejskiej “Wici”) – Katarzyny Witaszkowej, nauczycielki:
/…/ Pod koniec 1942 r. krakowskie kierownictwo Ruchu Oporu Chłopskiego (Roch) wyraziło zgodę na zorganizowanie na Terenie Małopolski Ludowego Związku Kobiet. Przewodniczącą Trójki Wojewódzkiej LZK została Katarzyna Balalowa ps. „Rzepicka”. W skład kierownictwa wchodziły Barbara Matusowa ps. „ Kwiatkowska” oraz Katarzyna z Gajochów – Witaszkowa, „wiciarka” z Pleszowa. Do zadań LZK należało m.in.: budzenie świadomości narodowej, podtrzymywanie ludzi na duchu, rozwijanie zainteresowań naukowych i politycznych, niesienie pomocy ludziom pokrzywdzonym przez okupanta, opieka nad więźniami politycznymi, jeńcami, wysiedlonymi z innych dzielnic oraz niesienie pomocy i ukrywanie Żydów. /…/
W naszej gromadzie były (tj. zamieszkały tu od dawna – dop. mój) trzy rodziny żydowskie. Dwie z tych rodzin były raczej biedne. Trzecia prowadziła sklep z wódką i była dość bogata. Gdy Niemcy usunęli Żydów z Krakowa, na teren naszej gromady przybyło kilka rodzin żydowskich. Wynajęli oni sobie mieszkania na wsi. W 1942 roku na wiosnę Niemcy wszystkich Żydów z terenu naszej gromady odtransportowali do Wieliczki. Część Żydów nie zgłosiła się na punkt zbiórki i ukrywała się po okolicznych wioskach. W naszej gromadzie ukrywało się kilka rodzin żydowskich. Dwóch miejscowych młodych Żydów – Ludwik i Tadeusz Fifimbronowie ukrywało się jakiś czas we wsi u gospodarzy, którzy ich żywili. Jeden z nich, Tadeusz, został rozpoznany w Krakowie i został zastrzelony na moście Dębnickim przez Niemców. Ludwik przeniósł się na inny teren, gdyż wszyscy go tu znali. Słuch o nim zaginął i też chyba zginął, bo po wojnie nie zgłosił się. /…/
W naszej wsi przechowywało się cztery rodziny żydowskie. U Stanisława Brosia i Kaczmarczyka na Kujawach, którzy mieszkali we wspólnym domu. W czasie przypadkowej rewizji jeden z nich został wykryty i zastrzelony. Reszta zdołała ukryć się w krzakach nad Wisłą. Niemcy aresztowali całą rodzinę Kaczmarczyków i Brosiów. Za przechowywanie Żydów groziła kara śmierci. Kaczmarczykowi i Brosiowi udało się jakoś wybrnąć i wrócili wszyscy do domu. W innych domach też przechowywano Żydów, jak u Wojciecha Brosia na Kujawach, Michała Palucha, Józefa Mula. Po pewnym czasie Żydzi od Wojciecha Brosia drogą konspiracyjną zostali odtransportowani do Związku Radzieckiego. /…/
W Mogile, najczęściej wykorzystywanym na różne spotkania był położony na uboczu dom Antoniego Baranika. On pełnił funkcję przewodniczącego trójki gminnej „Roch-a, zaś jego żona i córka Krystyna należały do LZK. W domu tym, o każdej porze dnia i nocy odbywały się spotkania, narady i kursy, a czasem i uroczystości. Tu znajdowali schronienie ludzie „spaleni” na innym terenie, koledzy z Oddziału Specjalnego (OS) i Żydzi. W domu tym był również magazyn broni. /…/
Liczne usługi w okresie całej okupacji oddał dom rodzinny Gajochów położony na Kujawach blisko Wisły (nieistniejący już), podobnie jak mój, zlikwidowany przy budowie Nowej Huty. /…/ W naszej starej stodole leżącej na uboczu było zawsze pełno gości. W pierwszych miesiącach okupacji ukrywali się w niej nasi żołnierze uciekający z transportów niemieckich, później odbywano w niej spotkania z przedstawicielami trójek gminnych. W latach 1943 – 44 była przystanią dla kolegów z OS udających się na różne akcje do miejscowości położonych za Wisłą. Dużą pomoc okazywał nam dziadzio Stefański posiadający łódź, którą chętnie przewoził naszych chłopców, a którego córki i synowie również dzielnie wypełniali swoje zadania konspiracyjne. Podobnie jak u Antoniego Baranika w naszych stodołach mieścił się magazyn broni. Prawie w każdym domu w Pleszowie i innych wsiach koło Krakowa, chłopi pomagali wysiedlonym z Poznania, Żydom, jeńcom radzieckim i różnym uciekinierom, a później warszawiakom. Takich przykładów pomocy dla osób jej potrzebujących można by mnożyć. /…/
W Pleszowie, synowie miejscowej rodziny żydowskiej, Heleny i Gustawa Tiehfinbronów byli ukrywani i żywieni przez rok u różnych gospodarzy. Później przenieśli się do Krakowa, gdzie mieli również kontakt z rodzinami pochodzącymi z Pleszowa. Starszy – Tadeusz należał do partyzantki, był bardzo odważny. Zaczepiony przez Niemców koło mostu Dębnickiego zaczął się ostrzeliwać i tam prawdopodobnie zginął ( z relacji Franciszka Rozpondka). Młodszy – Ludwik, był podobny do Żydów, po odjeździe z Pleszowa, wcześniej od brata został także prawdopodobnie wykończony przez Niemców. Od początku  1940 (lub 1941) dwie rodziny żydowskie ukrywały się na Kujawach. Jedna u Antoniny Paluchowej, a druga u Wojciecha Brosia. Kiedy Niemcy wydali zarządzenie i zaczęli tworzyć Getta, rodziny te udały się na wschód. W majątku pleszewskim dzierżawionym przez inż. Józefa Szubę, pracowało pięć Żydówek, które po pewnym czasie gdzieś wyjechały. Jedna rodzina żydowska z Wyciąż, dwoje rodziców i troje dzieci przetrwało w okolicznych wsiach przez całą okupację. Po żywność przychodził ojciec (nazwisko zdaje się Motek) też do Pleszowa. Franciszka Stefańska mieszkała za wsią. U niej w umówionego miejsca w stodole a czasem z domu zabierał mleko, chleb i masło. Bardzo dużo pomocy dla tej rodziny wyświadczył ks. kapelan Leon Katana z Ruszczy. Oglądałam zdjęcie z pierwszych lat po wyzwoleniu, na którym cała uratowana przed śmiercią rodzina Motków, w otoczeniu kilku księży i chłopów, którzy im pomagali, brali udział w uroczystości przyjęcia przez tę rodzinę Chrztu Świętego w kościele parafialnym w Ruszczy. Obecnie rodzina ta przebywa w Warszawie, dzieci ukończyły studia wyższe i utrzymują kontakt ze swoimi znajomymi z tamtych lat. Kilka rodzin żydowskich z Mogiły znalazło się w Getcie w Podgórzu. Przez robotników mogilskich, którzy te baraki budowali chłopi posyłali im żywność. Żona Antoniego Baranika sama też donosiła żywność jednej ze znajomych rodzin. Przez całą okupację u Baraników przechowywano tej rodzinie biżuterię, a po wyzwoleniu, kiedy udało się im wrócić oddano ją w całości. To tylko przykładowe relacje z jednej wsi, a w każdej byli ludzie czuli na nieszczęścia i krzywdę innych – prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie, jak mówi nasze stare przysłowie.
A na zakończenie przesyłam jeszcze fragment wspomnień z czasów II wojny światowej Edwarda Wąsikowskiego, ur. w Mogile k. Krakowa w roku 1925 (poznałem go osobiście) na które natrafiłem dzięki uprzejmości prof. Aleksandra Skotnickiego:
Niedaleko Krakowa znajduje się wioska o nazwie Mogiła. Nazwa tej wioski pochodzi od Kopca Królewny Wandy, usypanego na jej cześć, która to za męża nie chciała Niemca.
Wieś Mogiła na swoim terenie posiadała urząd gminny, siedmioklasową szkołę im. Królewny Wandy, posterunek Policji, stację kolejową z końcowym przystankiem i bocznicą. Na jej terenie znajdują się dwa zabytkowe kościoły: Klasztor Ojców Cystersów z XII wieku i kościół drewniany z XIII wieku. W Mogile tak przed wojną jak i podczas okupacji czynne były cztery młyny napędzane wodą przez rzekę Dłubię. Jeden z tych czterech młynów należał do pana Franciszka Lelity i charakteryzował się słabą wydajnością przemiałową ziarna. Młynem pana Lelity zainteresował się Oskar Schindler, który dzięki posiadanym środkom finansowym wyremontował młyn. Podłączono prąd elektryczny, zakupiono małą lokomotywę parową i dlatego przemiał ziarna znacznie się zwiększył. Zboże do przemiału było dostarczane wagonowo do stacji kolejowej w Mogile, a następnie przewożone do młyna. Mąkę z tego ziarna odbierał osobiście Oskar Schindler samochodem ciężarowym w towarzystwie kobiety, która pełniła rolę tłumacza. W młynie pana Franciszka Lelity w Mogile pracowałem od 1941 r. jako 16 letni pomocnik młynarza o różnych porach. Z chwilą przyjazdu pana Oskara Schindlera samochodem po mąkę zawsze byłem proszony o załadunek samochodu. Po kilku takich załadunkach samochodu mąka zostałem poproszony do biura w młynie na rozmowę, w której to rozmowie uczestniczył pan Oskar Schindler, pani która tłumaczyła i właściciel młyna, pan Franciszek Lelito. Pan Oskar Schindler zaproponował mi, abym kupił ślepego konia i żeby jak przyjdzie następnym razem po mąkę koń był już kupiony. Ślepego konia kupiłem. Pan Oskar Schindler z. chwilą następnego przyjazdu po mąkę podał mi adres niemieckiego weterynarza, mającego gabinet w Krakowie przy Placu na Stawach, który to weterynarz po przebadaniu konia wydał zaświadczenie w języku niemieckim o ślepocie zwierzęcia. Podczas badania konia zauważyłem wielką przychylność weterynarza i zaświadczenie otrzymałem. Przy następnym załadunku samochodu mąką, pan Oskar Schindler przeczytał posiadane przeze mnie zaświadczenie i powiedział: „ To teraz należy działać”. Przy pomocy tłumaczki oświadczył, ze w getcie w Krakowie umierają ludzie z głodu i ten ślepy koń będzie pomocny w dostarczaniu mąki pszenno -razowej do getta. Koniem tym należy w porze późno wieczornej dostarczać mąkę dla furmanów pracujących w getcie przy wywozie i przywozie śmieci, piasku i innych materiałów budowlanych. Furmani ci w małych ilościach codziennie będą tę mąkę dostarczać do getta, a w razie kontroli furmanek jedynym tłumaczeniem będzie to, że mąka stanowi popas dla ich koni. Założenia pana Oskara Schindlera były słuszne i kilkanaście razy w nocy zawoziłem mąkę w ilości ok. 800 kg każdorazowo. Woźniców posiadających parokonne furmanki pracujących w getcie było kilku. Adresy tych woźniców otrzymywałem od właściciele młyna, Franciszka Lelity. Mąki, którą Żydzi otrzymywali przez woźniców było zbyt mało w stosunku do ich potrzeb, ale jak mawiał pan Oskar Schindler niejednego Żyda w getcie uratowała od śmierci głodowej. Po kilkunastu takich przewozach mąki w porze nocnej zdarzył się wypadek – byłem kontrolowany przez patrol niemieckiej policji drogowej. Na furmance miałem wtedy ok. 1000 kg mąki. Otrzymałem pytanie od dowódcy patrolu w j. polskim co wiozę i dokąd jadę. Oświadczyłem, ze przewożę mąkę i wracam z młyna w Bieńczycach, a ponieważ Kon jest ślepy to zabłądziłem. Dowódca patrolu kazał zaświecić latarką w oczy konia i zbadać jego ślepotę. Po stwierdzeniu, że koń jest ślepy, kazał jechać do domu wskazując jednocześnie drogę. Krytycznej nocy nie zawiozłem mąki do domu, lecz złożyłem w stodole woźnicy, który pracował w getcie. O kontroli w nocy przez patrol niemiecki zawiadomiłem pana Oskara Schindlera przy załadunku mąki w młynie. Pan Oskar Schindler kontrolę przez patrol nazwał zdradą i kategorycznie zabronił dalszych przewozów mąki ślepym koniem. Do decyzji tej zastosowałem się i już nie przewoziłem mąki, ponieważ pan Schidler kilkakrotnie powtórzył „ To była zdrada, to była zasadzka”.
Pracując w młynie zostałem jednocześnie wyznaczony przez urząd gminy na zakładnika. Dołączyło do mnie jeszcze trzech gospodarzy, a dyżury pełniliśmy w porze nocnej wg. instruktażu wydanego przez granatową policję. Do obowiązków zakładników między innymi należała kontrola pojazdów samochodowych zbliżających się w pobliże urzędu gminy. Wykonując zadania policji granatowej pewnego razu zatrzymałem trzy samochody osobowe, które jechały w nocy z Krakowa. We wnętrzu tych samochodów znajdowali się gestapowcy. Po sprawdzeniu moich dokumentów jako zakładnika polecono mi wsiąść do jednego z samochodów. Gestapo podjechało pod posterunek policji, który znajdował się na pierwszym piętrze budynku. Wchodząc do wnętrza posterunku, jeden z gestapowców w języku polskim zapytał się granatowych policjantów wskazując na mnie, czy jestem znany policji. Padła odpowiedź, że tak, że jestem zakładnikiem i pracuję w młynie pana Franciszka Lelity w Mogile. Gestapowiec po zorientowaniu się kim jestem, nakazał wejść do pokoju i zaczął przesłuchanie. Gestapowcowi chodziło głównie o uzyskanie informacji kto z młyna, w którym ja pracuję wywozi mąkę samochodem ciężarowym. Na to pytanie z moje strony padała odpowiedź, że młyn prowadzi wymianę ziarna na mąkę dla rolników, którzy oddali kontyngenty zbożowe i posiadają zaświadczenie z urzędu gminy, ze wywiązali się z dostawy zboża.  W czasie przesłuchania kategorycznie stwierdziłem, ze nikt po mąkę samochodem ciężarowym nie przyjeżdża. Wtedy gestapowiec ubrał skórzane rękawice i bił mnie i kopał niemal do nieprzytomności. Po tych torturach leżałem na podłodze, a gestapowiec złapał mnie za ucho wykręcając je i oświadczył, ze do tej sprawy jeszcze wrócimy. Następnie wyszedł z pokoju. Powoli wstałem i trzymając się ściany potworzyłem drzwi na korytarz i stwierdziłem, że panuje cisza. Trzymając się ściany korytarzem doszedłem do drzwi innego pokoju. Otworzyłem je i zauważyłem, siedzącego granatowego policjanta. Gestapo wraz z innymi granatowymi policjantami udali się na akcję -obławę. Poprosiłem dyżurującego policjanta, aby mnie uwolnił, lecz ten oświadczył, że jestem aresztowany do dyspozycji gestapowca, który wcześniej mnie przesłuchiwał.
Nie mając już wyboru powiedziałem mu, ze jego syn należy do AK i wiem przed kim składał przysięgę, dodając przy tym ,że mogę już nie wytrzymać dalszych katuszy przez gestapowca i wspomnieć mu o przynależności syna do Armii Krajowej. Policjant rozważył moją prośbę i wyszedł do sąsiedniego pokoju , a ja wykorzystałem to i zbiegłem z posterunku skacząc przez balkon z pierwszego piętra. Po ucieczce z posterunku ukrywałem się. Po kilku dniach do mojego ojca przyszedł właściciel młyna, pan Franciszek Lelito i poprosił go, abym zgłosił się do pracy w młynie, ponieważ jest bardzo ważna sprawa. Zapewnił mojego ojca, ze już nic mi nie grozi. Następnego dnia podjąłem pracę. Po kilku godzinach przyjechał po mąkę samochodem ciężarowym pan Oskar Schindler. Po załadunku mąką zostałem poproszony przez właściciela młyna do biura na rozmowę z panem Schindlerem w obecności p. Lelity i tłumaczki. Pan Oskar Schindler powiedział, ze wie o moim przesłuchaniu przez gestapowca na posterunku policji i o mojej ucieczce z posterunku. Zapytał jakie informacje chciał uzyskać podczas przesłuchania gestapowiec. Oświadczyłem, że gestapo interesuje się tym, kto wywozi mąkę z młyna p. Lelity samochodem ciężarowym i to w dużych ilościach. Powiedziałem, ze wyjaśniłem kategorycznie gestapo, ze młyn pana Lelity świadczy usługi dla rolników. Takie odpowiedzi zdenerwowały gestapowca i zostałem przez niego dotkliwie pobity, a wykorzystując późniejszą nieobecność gestapo, zbiegłem z posterunku policji. Pan Oskar Schindler oświadczył mi, że go nie zdradziłem. Wyciągnął do mnie rękę, uścisnął i bardzo serdecznie podziękował. Dodał przy tym, że to już koniec z wywozem mąki z młyna. Powiedział także: „Jesteś bardzo dzielny chłopcze. Zapamiętaj to, że gdy w twoim życiu pojawią się ciężkie chwile, to poproś Żydów w moim imieniu o pomoc, a z pewnością tę pomoc otrzymasz. Żydzi to dobrzy i szlachetni ludzie”. /…/
Całość zgromadzonych wspomnień, opracowań, not biograficznych i fotografii prawdopodobnie ukaże się w przygotowywanych do druku książkach ,,Czas zatrzymany 3 – nie tylko o szkole” (700 str.) i ,,Czas zatrzymany 4 – z kart historii Pleszowa” (300 str.) – o ile uda się znaleźć sponsora lub ich wydawcę, jako, że w kasie miejskiej ani placówce kulturalnej gdzie pracuję (mimo wcześniejszych deklaracji) pieniędzy na to obecnie nie uświadczy.
Pozdrawiam, Adam Gryczyński

Zycie we wsi Mogiła

By piotrbein

https://piotrbein.net/about-me-o-mnie/