Stefan Kasza: Wspomnienia Romana Domańskiego z Kocmyrzowa-Luborzycy: Śmierć alianckich lotników
Błąd: Wspomnienia Romana Domańskiego z Kocmyrzowa-Luborzycy:
Roman Domański pochodził z miejscowości Wola Luborzycka, „Kocmyrzów – Luborzyca” to siłą narzucona bolszewicka nazwa Gminy w Luborzycy.
,,,,,,,,,,,
W tym tragicznym dniu z drugiego samolotu strąconego nad Krakowem wyskoczył na spadochronie lotnik Allan Hemet.
Błąd: Zniesiony aż nad pola Kocmyrzowskie został doprowadzony do Stefana Kozubskiego,
Allan Hemet wyskoczył na spadochronie i wylądował na polu Stefana Kozubskiego, Wola Luborzycka, przysiółek Legionówka.
…………………………………….
Fragmenty opracowania „Czas zatrzymany 2” zawierającego materiały zebrane w l. 2006-2008 na terenie Nowej Huty i zredagowane przez Adama Gryczyńskiego.
Gmina Mogiła w okresie II Wojny Światowej w latach 1939-45 w relacjach świadków
Wśród dokumentów dotyczących II Wojny Światowej, przechowywanych w zbiorach Archiwum Państwowego w Krakowie zachowały się ankiety opisujące politykę okupanta niemieckiego wobec ludności polskiej podczas II Wojny Światowej w latach 1939-45 wobec obywateli polskich. Ankiety opracowano odrębnie dla poszczególnych wiosek oraz zestawienia zbiorcze dla całych gmin powiatu krakowskiego. Ankiety przygotowane urzędowo według ustalonego wzoru zawierały zestaw pytań na temat form represji stosowanych przez okupanta i zniszczeń wojennych. W przyszłości miały stanowić podstawę do określenia szkód wojennych i odszkodowań. Na ogół wypełniali je mieszkańcy tych ankietowanych wiosek. Dla wsi Mogiła ankietę wypełnili: Władysław Kołodziejczyk, Walenty Rosołek i Franciszek Romański (lub Romaniuk), dyrektor szkoły w Mogile.
Artykuł został opracowany na podstawie ankiet sporządzonych dla wiosek w gminie Mogiła: Lubocza, Mogiła, Pleszów, Grębałów, Kantorowice, Krzesławice, Bieńczyce oraz Wolica i Kocmyrzów (gmina Ruszczą) i Batowice (gmina Węgrzce).
Ankiety są cennym źródłem szczegółowych informacji o przebiegu wojny w tak małych jednostkach administracyjnych jak wieś i gmina. Z uwagi na bardzo wysoki stopień spersonalizowania tych dokumentów i ustawę o ochronie danych osobowych nie publikuję imion i nazwisk osób, które ankiety obwiniają o współpracę z okupantem na szkodę narodu polskiego, ponieważ takie sprawy wymagają bardziej gruntownego zbadania.
Kampanię wojenną we wrześniu 1939 r. ankieterzy opisują krótko i nie podają wielu szczegółów, dlatego ponieważ działania wojenne na terenie gminy Mogiła były bardzo ograniczone, a wojska polskie nie stawiały w tym rejonie silnego oporu. W dniu 1 IX samoloty niemieckie zbombardowały most na rzece Wiśle w Mogile, teren między obecnymi łąkami nowohuckimi a zakładami tytoniowymi w Czyżynach oraz lotnisko w Czyżynach. Lotnicy niemieccy ostrzelali z karabinów maszynowych ludzi pracujących na łąkach. Do wsi Krzesławice i Batowice niemieckie oddziały wkroczyły w dniu 6 IX, natomiast podczas odwrotu wojska polskie wysadziły most na rzece Dłubni w Batowicach.
W czasie okupacji Niemcy zastosowali wobec miejscowej ludności surowe represje gospodarcze, fizyczne i psychiczne oraz represje przeciwko kulturze polskiej. Zmuszano ludzi do prac przy budowie fortyfikacji i umocnień, a za spóźnienia zamykano na kilka dni aresztu w bunkrze bez jedzenia. Każda gromada miała obowiązek wystawić po 10 zakładników na 10 dni na wypadek ataków partyzanckich lub innych działań ludności cywilnej na szkodę okupanta. Ankieter wyjaśnia, że ci zakładnicy mieli nocą pilnować wioski przed takimi czynami i odpowiadali za spokój. Po 10 dniach wioska musiała wystawić kolejną grupę zakładników.
W czasie okupacji w Mogile aresztowano 9 osób i wywieziono ich do obozu w Płaszowie. Wszystkich mieszkańców wiosek obowiązywały zasady zachowania się wobec Niemców: ustępowanie im miejsca na drodze i kłanianie się. Na linii kolejowej Kraków-Kocmyrzów kursował pociąg z osobnym wagonem tylko dla Niemców. W Bieńczycach rozstrzelano 3 ludzi za domniemany napad na funkcjonariusza policji granatowej. Powszechnie stosowano represje psychiczne mające na celu zastraszenie ludności polskiej. Grożono wywózką do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu za nie wypełnianie zarządzeń władz niemieckich.
Z wiosek wojsko niemieckie pobierało ogromne kontyngenty produktów rolnych, bydła, koni, trzody chlewnej i drobiu. Szkoły podstawowe na ogół nie funkcjonowały, ponieważ zostały zamienione na kwatery dla wojska lub magazyny, a nauczycieli zatrudniano zimą przy pracach podatkowych. Rozwiązywano i zamykano organizacje kulturalne i biblioteki.
14 lutego 1944 r. Niemcy rozstrzelali na terenie Grębałowa 80 więźniów, których przywieźli 3 samochodami z Krakowa. Po wykonaniu egzekucji ciała rozstrzelanych zabrano.
W 1944 r. kiedy wojska sowieckie zbliżały się do powiatu krakowskiego, Niemcy przyspieszyli przygotowania obronne. Czynili to ze szkodą dla gospodarki rolnej i leśnej wiosek podkrakowskich. Wycinano drzewa owocowe w sadach, oraz niszczono pola uprawne, aby przygotować teren do budowy umocnień, rowów strzeleckich i artyleryjskich oraz budowę bunkrów. W Pleszowie Niemcy już w VII 1944 przystąpili do tych prac zmuszając do tego miejscową ludność. Na cmentarzu mogilskim wycięto ok. 130 drzew; w Bieńczycach zniszczono 25% obszaru sadów owocowych i przeznaczono na rowy strzeleckie oraz artyleryjskie. W Mogile wycięto 2 ha młodego lasu dębowego i jesionowego i zajęto kilkanaście morgów gruntu pod budowę bunkrów. Niemcy rozbudowali lotnisko w Czyżynach zalewając betonem spory obszar gruntu. Od 1944 r. przez tereny krakowskich wiosek przemieszczały się liczne oddziały niemieckie, które wycofywały się przed nacierającą Armią Czerwoną. W dniu 20 III 1944 r. w Krzesławicach kwaterował oddział niemiecki – 3 podoficerów niemieckich i 15 Ukraińców, a 11 IV 1944 r. kwaterowała kompania techniczna kpt. Schmidta z Wiednia. Niemcy zajmowali na kwatery prawie wszystkie budynki we wsi. 16 i 17 I 1945 r. przez Krzesławice przeszły ostatnie niemieckie jednostki wojskowe. Rano w dniu 18 stycznia 1945 r. mieszkańców Krzesławic obudził ogień artylerii niemieckiej i piechoty w sile 60 żołnierzy uzbrojonych w granatniki. Po krótkim starciu Niemcy wycofali się w kierunku Mogiły pozostawiając na polu walki 26 poległych i dużo amunicji. W wyniku tego starcia zniszczeniu uległo kilka pobliskich domów. W Batowicach o godz. 6 rano miał miejsce nalot sowieckich samolotów, które uszkodziły tor kolejowy. Na ogół na terenie gminy Mogiła nie doszło do zaciętych, wyniszczających gospodarczo walk wojsk niemieckich i sowieckich. Niemcy z tego terenu wycofywali się w popłochu w kierunku Krakowa. Natomiast w Bibicach i Węgrzcach Niemcy postawili silny opór. Walki tu trwały 48 godzin i poległo w czasie ich trwania kilkudziesięciu Niemców i ok. 300 Rosjan oraz 42 miejscowych cywili. Zniszczeniu uległo ok. 40 budynków w Bibicach, Węgrzcach i w przysiółku Czekaj.
Po 17 stycznia 1945 r. walki toczyły się jeszcze w Trojanowicach, Zielonkach i Bosutowie. W Zastowie, Raciborowicach, Batowicach i Dziekanowicach miało miejsce głównie ostrzeliwanie artyleryjskie.
Krzysztof Rosołek
Zbrodnia w Wolicy
„W dniu 6.11.1939 r. przyjechało gestapo niemieckie w liczbie przeszło 100 hitlerowców uzbrojone w karabiny maszynowe do Wolicy i ustawili karabiny maszynowe na pastwisku. Wówczas wezwali mnie Ignacego L. jako sołtysa i poszliśmy po wsi. Zabrali z domów 9-ciu chłopów. Ustawili obok nich karabiny maszynowe w jeden rząd, strasznie ich bili i katowali przez cały dzień. Następnie na wieczór zabrali /…/ i zawieźli do Bochni. Mnie zwolnili z więzienia 5.12.1939 r., zaś tych resztę chłopów wyprowadzili pod las w Bochni i 7.12.1939 r. zastrzelili. Śmierć ponieśli straszną bo podobno na pół żywych zakopywali”
Fragment artykułu Krzysztofa Rosołka „Gmina Mogiła w okresie II wojny światowej w latach 1939 – 45 w relacjach świadków”, który został opracowany na podstawie ankiet przechowywanych w zbiorach Archiwum Państwowego w Krakowie opisujących politykę okupanta niemieckiego wobec ludności polskiej.
Ludobójstwo w forcie w Krzesławicach w latach 1939-1941
Podczas opracowania cyklu artykułów o zbrodni popełnionej przez Niemców przy forcie w Krzesławicach wykorzystałem dokumenty przechowywane w Archiwum Państwowym w Krakowie i w Instytucie Pamięci Narodowej (IPN). Najbogatszy zbiór dokumentów w tej sprawie posiada krakowski oddział IPN, wśród których mieszczą się: archiwum śledztwa w sprawie zbrodni w Krzesławicach Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, a więc raporty i końcowy protokół z prac ekshumacyjnych ofiar zbrodni; opis miejsca egzekucji z mapką rozmieszczenia zbiorowych grobów, zeznania świadków zbrodni oraz inne dokumenty. Po zakończeniu wojny nie zachowały się archiwa niemieckiej administracji Generalnej Guberni dokumentujące przebieg tych rozstrzeliwań. Dlatego w toku śledztwa przeprowadzonego po zakończeniu wojny nie udało się ustalić danych personalnych funkcjonariuszy niemieckich, którzy wydawali rozkazy i kierowali akcją oraz numerów identyfikacyjnych oddziałów niemieckich, które wykonywały zbiorowe egzekucje. Wiceprokurator Prokuratury Wojewódzkiej Jan Brandys delegowany do Okręgowej Komisji Badań Zbrodni Hitlerowskich w Krakowie w sprawozdaniu z przeprowadzonego śledztwa pisze:
„Wobec braku dokumentacji i innych konkretnych dowodów w tym zakresie nie zdołano ustalić osób (nazwisk i funkcji) sprawców-rozkazodawców względnie bezpośrednich wykonawców zbrodni w Krzesławicach. Na podstawie jednak ujawnionych w śledztwie okoliczności (a m. in. ogólnikowych zeznań niektórych świadków) można wnosić, że w egzekucjach tych bezpośrednio udział brali funkcjonariusze Gestapo, SS i prawdopodobnie żandarmerii względnie policji ochronnej w Krakowie”. Jednak według prokuratora ze względu na piastowane stanowiska. O całej sprawie musieli wiedzieć i wydać zgodę wyżsi funkcjonariusze policji bezpieczeństwa i służby bezpieczeństwa (SiPO i SD) w Krakowie i między innymi oni ponoszą odpowiedzialność za tę zbrodnię, a wśród nich: SS Obergruppenführer Wilhelm Krüger, wyższy dowódca SS i Policji od X 1939 r. do XI 1943 r. Dowódcy policji bezpieczeństwa i służby bezpieczeństwa w Generalnej Guberni od X 1939 r. do I 1941 r., SS Brigadefuhrer Bruno Streckenbach, od I 1941 r. do VII 1943 r. SS Brigadefuhrer Eberhart Schongart (stracony z wyroku brytyjskiego dn. 15 V 1948 r.). Dziennik Polski 18 VI 1945 r. opublikował informację o zbrodni popełnionej w czasie okupacji w Krzesławicach przez Niemców na obywatelach polskich. 23 VI 1945 r. Powiatowy Oddział Informacji i Propagandy w Krakowie w piśmie do Starostwa Powiatowego polecił: „W ostatnich dniach podała prasa do wiadomości ogółu komunikat o odkryciu w obrębie fortu w Krzesławicach, gmina Mogiła, masowego grobu ofiar, pomordowanych przez barbarzyńskich okupantów niemieckich. Ponieważ sprawa ta domaga się nie tylko wyjaśnienia, ale wydobycia na światło dzienne, dalej przeprowadzenia ekshumacji zwłok w nowej zbiorowej mogile, proponuje niniejszym Powiatowy Oddział Informacji i Propagandy Starostwu Powiatowemu utworzenie odnośnego Komitetu (…)” Projekt składu Komitetu był już gotowy.
2 VII 1945 r. i równolegle zbierano fundusze pieniężne na sfinansowanie prac ekshumacyjnych. 21 VII 1945 r. zawiązał się Komitet ekshumacji zwłok ofiar pomordowanych na forcie w Krzesławicach. W zebraniu organizacyjnym Komitetu uczestniczyli m.in. wójt gminy Mogiła, Józef Celiński – kierownik szkoły w Bieńczycach, ks. Antoni Góralik – proboszcz w Pleszowie, ks. Leon Orłowski – delegat zakonu Cystersów, przedstawiciele redakcji Dziennika Polskiego, Głównego Komitetu Badań Zbrodni w Polsce, Gminnej Rady Narodowej w Mogile oraz Naczelnik Powiatowego Oddziału Informacji i Propagandy w Krakowie. W ramach komitetu powołano 2 sekcje: organizacyjną, która miała na celu postawienie pomnika ku czci ofiar w Krzesławicach (weszli do niej m.in. przeor oo. Cystersów Augustyn Ciesielski i ks. Józef Zastawniak) i techniczną, odpowiedzialną za przeprowadzenie ekshumacji i identyfikacji zwłok. Prorektor Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. dr T. Dziurzyński delegował dr. Jana Olbrychta, prof. medycyny sądowej w UJ do komisji sądowo-lekarskiej. Przewodniczącym Komitetu Ekshumacji został starosta powiatowy. W dniu 15 X 1945 r. o godz. 9.30 Komisja w obecności dziennikarzy, świadków tej zbrodni (m. in. mieszkańców wsi Krzesławice) oraz rodzin ofiar rozpoczęła prace ekshumacyjne przy forcie w Krzesławicach. Komisja sądowo-lekarska (3 lekarzy i 2 sędziów) przeprowadzała sekcje zwłok w jednej z izb w forcie lub na zewnątrz. Rodziny i inni świadkowie mogli obserwować prace ekshumacyjne w celu identyfikacji rozstrzelanych osób. Przed rozpoczęciem ekshumacji liczbę ofiar szacowano na 1000 lub 2000, podczas gdy prace ekshumacyjne odsłoniły 440 zwłok pomordowanych, co oczywiście nie umniejsza potworności tej zbrodni. Prace ekshumacyjne trwały od 15 X do 6 XII 1945 r. Protokół ekshumacji spisano 17 X 1946 r. W dalszym toku śledztwa Okręgowa Komisja przesłuchiwała świadków oraz gromadziła dalsze dowody tej zbrodni. W dniu 141 1948 r. Główna Komisja Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce w składzie: Sędzia Okręgowy Śledczy Jan Sehn, Sędzia Sądu Grodzkiego dr. St. Żmuda, wiceprokuratorzy Sądu Okręgowego Edward Pękalski i dr Wincenty Jagosiński, prof. i kierownik Zakładu Medycyny Sądowej UJ, biegły sądowy dr Jan Olbracht oraz dwóch członków Krakowskiej Komisji Okręgowej (w Krakowie) Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce podpisali końcowy protokół ze śledztwa. Podczas prac ekshumacyjnych odkryto zwłoki 440 ofiar zbrodni, w tym 18 kobiet, rozmieszczonych w 29 grobach zbiorowych wokół fortu. Najmniejszy grób mieścił 2 zwłoki a największy – 52. W wyniku przeprowadzonych badań i oględzin stwierdzono: 89 % ofiar poniosło śmierć wskutek strzału w głowę, w tym 78 w tył głowy. W wielu przypadkach nie udało się stwierdzić miejsca postrzału na wskutek daleko posuniętego rozkładu zwłok i uszkodzeń niektórych części ciała.
Oprawcy swoje ofiary przed egzekucją ustawiali tuż nad krawędzią wykopanego dołu tak, aby po zadaniu strzałów ich ciała bezwładnie wpadały bezpośrednio do grobów (w tym przypadku podczas ekshumacji odkryto, że ciała leżały w różnych kierunkach) lub ustawiali skazanych obok grobów i po przeprowadzonej egzekucji ciała układano w grobach, kładąc je względem siebie równolegle w pozycji grzbietowej. Ręce niektórych ofiar były splątane ze sobą co wskazuje, że tuż po oddaniu strzału niektórzy jeszcze żyli, kiedy leżeli w grobach. Tych oprawcy prawdopodobnie dobijali lub grzebali żywcem. W kilku przypadkach stwierdzono założone opaski na oczach. Na ogół nie krępowano kończyn przed egzekucją. Strzały oddawano z broni o jednolitym pocisku opancerzonym lub nieopancerzonym, a niektóre ofiary dobijano narzędziami tępymi, jak kolbą karabinu. Na podstawie oględzin odzieży i zachowanych przedmiotów osobistych zidentyfikowano 104 ofiary, a 78 dzięki zeznaniom świadków i innych okoliczności. 258 zwłok nie zidentyfikowano. Pierwszą egzekucję Niemcy wykonali w dn. 1 XI 1939 r. a ostatnią ujawnioną w dn.7 XI 1941 r. Pod względem zawodowym rozstrzeliwano uczniów, studentów, nauczycieli, robotników, chłopów, oficerów zawodowych Wojska Polskiego, artystów. Około 52 % ofiar stanowiła inteligencja. Powody egzekucji były różne: za działalność konspiracyjną w strukturach Armii Krajowej; część ofiar pochodziła z łapanek ulicznych lub aresztowani za domniemaną działalność sabotażową, za posiadanie broni. Część Gestapo aresztowała omyłkowo lub jako zakładników, jak w przypadku 32 zakładników z Myślenic aresztowanych w Myślenicach 23 VI 1940 r. i rozstrzelanych w Krzesławicach 29 VI 1940 r. Sprawa zakładników z Myślenic była przedmiotem odrębnego śledztwa po wojnie. Wielu rozstrzelano za próbę przekroczenia nielegalnie granicy słowacko-węgierskiej. Tą grupę stanowili oficerowie Wojska Polskiego i cywile-mężczyźni. Na terenie Słowacji po aresztowaniu ich przez słowacką straż graniczną, byli przekazywani w ręce niemieckie. Wśród rozpoznanych najwięcej było ofiar między 20 a 30 rokiem życia. Najmłodsza ofiara liczyła 15 lat, a najstarsza – 70 lat.
Przebieg egzekucji:
W przeddzień egzekucji, późnym popołudniem Niemcy przywozili samochodami ciężarowymi krytymi brezentem do fortu grupę skazanych, którzy mieli wykopać groby, po czym odwożono ich do więzienia. Następnego dnia rano z więzienia wyjeżdżała kolumna kilku samochodów ciężarowych wypełnionych skazanymi wśród których byli ci którzy poprzedniego dnia wykopywali groby. Eskortowały je 2 lub 3 samochody osobowe. Z tyłu każdej ciężarówki siedział strażnik. Po dotarciu na miejsce pluton egzekucyjny w sile 10 żołnierzy wykonywał wyrok. Ciała przysypywano warstwą ziemi o grubości 60 cm. Jedna z mieszkanek wsi Krzesławice tak wspominała te czasy podczas śledztwa przed prokuratorem: „W drugiej połowie czerwca 1940 r. w godzinach rannych słychać było przez szereg dni strzały na forcie krzesławickim, dokąd zwożono autami ciężarowymi ludzi. Zaciekawiona tym ludność miejscowa poczęła zaglądać na fort krzesławicki i przekonała się, że są świeże groby Nie ulegało więc wątpliwości, że Niemcy rozstrzeliwują tam ludzi i chowają ich na miejscu. Przy niektórych grobach znaleziono części ubrania, jak szaliki, kapelusze a nawet i kawałki palców ludzkich. W dniu 29 VI 1940 r. słychać było strzały w forcie krzesławickim dwukrotnie. Jak ludzie z Krzesławic twierdzili przywożono tam w jednym dniu grupę więźniów, która kopała grób, a następnego dnia strzelano do więźniów i chowano ich w tym grobie”.
Krzysztof Rosołek, historyk
Autor dziękuje krakowskiemu oddziałowi Instytutu Pamięci Narodowej za udostępnienie dokumentów dotyczących zbrodni w Krzesławicach.
Uzupełnienie:
Wśród więźniów przywiezionych do fortu w dn. 28 czerwca 1940 r. był Stanisław Marusarz. Pod okiem niemieckich żołnierzy Polacy kopali dół z przeznaczeniem na grób. Dzięki udanej ucieczce z celi z więzienia w dn. 2 lipca 1940 r. Stanisław Marusarz wraz z dwoma współtowarzyszami zachował życie. Pozostali więźniowie zostali rozstrzelani w fosie w zachodniej części fortu 2 i 4 lipca 1940 r.
Po zakończeniu wojny fort przez krótki czas służył administracji wojskowej, a później został przekazany w ręce cywilne. W latach 1949-52 urządzono tu hotel dla ekip budujących Nową Hutę. 27 maja 1957 r. odsłonięto tablicę upamiętniającą zbiorowy mord, jednakże z podanymi nieprawdziwymi latami dokonanych egzekucji. Rok później odsłonięto postawiony na masowym grobie pomnik. W latach 60. XX w. obiekt został mocno zniszczony po fali nielegalnie zakładanych działek. W grudniu 1976 r. na polecenie władz dzielnicy Kraków Nowa Huta wysadzono w powietrze zachodnią kaponierę (autentyczne miejsce dokonywanych egzekucji, na ścianie umieszczona była tabliczka z napisem: „Miejsce uświęcone męczeńską krwią Polaków”), schron pogotowia nr II i III oraz północno-zachodnie wyjście z koszar, zasypano fosę w północno-wschodniej części wraz z kaponierą czołową i wschodnią (kolejne, autentyczne miejsca dokonywania egzekucji), zniwelowano wały ziemne.
Pamiątką dewastacji są również ślady pozostałe w samym forcie; na wale artyleryjskim stoją altanki, w dawnych schronach pogotowia mieszczą się piwnice i kurniki. W fosie przez wiele lat nagromadziło się mnóstwo śmieci. Stan fortu (sprofanowanego i zdewastowanego) w niczym nie przypominał Miejsca Pamięci Narodowej.
Na szczęście tamten okres to już tylko historia, którą można wspominać. W 1993 r. powstała koncepcja przekazania fortu na rzecz Młodzieżowego Domu Kultury autorstwa Stanisława Owcy (Przewodniczącego Rady Dzielnicy XVII Miasta Krakowa) i Franciszka Dziadonia (Dyrektora MDK), a w 1994 r. decyzją Zarządu Miasta Krakowa obiekt przekazany został Młodzieżowemu Domowi Kultury Na Stoku.
Fragment wspomnień Franciszka Twaroga, nauczyciela z Luboczy:
Pewnego dnia rano, szedłem zimową porą drogą od Bieńczyc w stronę Krzesławic.
Obok przejechały niemieckie zakryte auta ciężarowe, za których zasłonami można było zobaczyć więźniów i uzbrojonych Niemców. Auta skręciły w drogę polną, w stronę krzesławickiego fortu. Były duże zaspy śnieżne. Auta zatrzymywały się, zobaczyłem więźniów brnących po śniegu, popędzanych przez konwojentów. Znikli w rowach
i kazamatach fortu. A potem słychać było strzały w miejscu straceń, dokąd przewożono Polaków z więzienia na ul. Montelupich, którzy najpierw kopali dla siebie doły, aby nazajutrz lec w nich od trafienia pociskiem w tył głowy. Na Wzgórzach Krzesławickich jest zbiorowy grób 440 poległych polskich patriotów i dziś stoi tam pomnik, a obok powstaje nowe życie, buduje się osiedle, gdzie obecnie uczę w tymczasowym baraku.
Innym razem, podczas wojny, przez otwarte okna szkoły w Luboczy dobiegł mnie seryjny odgłos strzałów z karabinu maszynowego od strony Grębałowa. Po chwili wbiegł do klasy przerażony Jan Walczak z krzykiem:
– Czy są tu moje dzieci Zbyszek i Franek?
– Są, a co się stało? – spytałem.
– Niemcy strzelają do ludzi w Grębałowie. Wszyscy uciekli w pola.
Z dalszego spokojniejszego już opowiadania wynikało, że przywieziono do Grębałowa
82 więźniów, którzy zostali rozstrzelani z karabinu maszynowego. Był to odwet niemiecki za śmierć dwóch Bahnschutzów (strażników kolejowych) zastrzelonych w pociągu
w Grębałowie.
„Widziałam – opowiadała p. Morawcowa, naoczny świadek wypadków, jak Niemcy dobijali źle trafionych więźniów. Po odjeździe poszłam na miejsce stracenia, pozbierałam odpryski kości, strzępy ciał, porzucane kneble, skrwawione ręczniki i zakopałam na miejscu stracenia”
„Szedłem drogą z Krakowa do domu – mówił Stanisław Florkowski, Niemcy zatrzymali mnie, kazali nosić poległe ciała na auta. Potem odjechali w stronę Krzesławic.
Ktoś umieścił w tym miejscu drewniany krzyż z napisem: „Miejsce straceń Polaków, ofiar hitlerowskiego okupanta.”
Nauka w naszej szkole trwała do końca wojny bez przerwy. Wreszcie nadszedł dzień wyjazdu Niemców ze wsi. Wieczorem 18 stycznia 1945 r. nadjechała niemiecka artyleria
i czołgi. We wsi i wokół szkoły stały działa zwrócone na wschód. Jutro będziemy w samym centrum walki – pomyślałem. Po nieprzespanej nocy, o godzinie 6-tej rano usłyszałem niemiecka komendę:
– Vorvarsts! (Naprzód!). W ciągu pół godziny szkoła i obejścia opustoszały, a na ogrodzie znalazłem zapomniany karabin i porzucone w pośpiechu pociski. 19 stycznia pojawił się
w Luboczy pierwszy czołg radziecki, a z nim piechota. Niemcy cofali się w popłochu. We wsi rozgorzała walka, w wyniku której rozbite zostały dwa czołgi: radziecki i niemiecki. Zginęło kilku Niemców. Od strzałów niemieckiej artylerii spalił się jeden dom i stodoła, zginął rolnik z Luboczy. Dzięki umiejętnej taktyce dowództwa radzieckiego Kraków i powiat krakowski nie poniosły większych strat.
Franciszek Twaróg
Fragmenty wspomnień Jana Kotyzy z Bieńczyc
Tuż przed wojną
Od wiosny 1939 r. stan podniecenia, jaki panował w całym kraju nie pozostawał bez wpływu i na naszą wieś. Wpływały na to różne okoliczności, jak położenie tuż pod Krakowem, ciągły z nim kontakt poprzez handel, dojazdy do pracy w mieście, do szkół krakowskich, prasa, która we wsi była czytana (tylko „Małego Dziennika” rozchodziło się we wsi 100 egz., które przychodziły codziennie pociągiem), czy wreszcie kilkanaście posiadanych we wsi aparatów radiowych dostarczały na tyle wiadomości, by mieszkańcy Bieńczyc byli dostatecznie zorientowani w tym, co się na świecie i w kraju dzieje. Podobnie zresztą jak w całej Polsce i u nas nie byli ludzie pewni, jak się potoczą dalsze ich losy. Nie gasła jednak nadzieja, że może do wojny nie dojdzie, że Hitler tylko blefuje. Konferencje międzynarodowe w Moskwie z udziałem przedstawicieli rządu Anglii i Francji dodawały otuchy, że Niemcy nie odważą się zaatakować Polski. Istniejące we wsi organizacje młodzieżowe, społeczne i polityczne budziły wśród miejscowego społeczeństwa ducha patriotycznego oraz zainteresowanie sprawami państwa i narodu. Z inicjatywy tych organizacji odbyła się wiosną manifestacja antyniemiecka, w której wzięła udział ludność naszej i sąsiednich wsi. Odbyła się w kaplicy Msza św. Z patriotycznym kazaniem oraz pochód członków tych organizacji. Wzięły udział w pochodzie Katolickie Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej i Żeńskiej, Koło Stronnictwa Ludowego, Związek Rezerwistów, Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet i cała młodzież szkolna jak również niezorganizowana ludność. W pochodzie niesiono sztandary tych organizacji oraz przygotowane transparenty z napisami; „Pamiętaj Szwabie Grunwald, Płowce, Psie Pole”, „Nie damy ziemi, skąd nasz ród”, Cały Naród z Armią” itd. Słowa ministra Becka wypowiedziane na posiedzeniu Sejmu w maju tego roku; „Nie znamy pokoju za wszelką cenę” – społeczeństwo przyjęło z determinacją. Już wiosną na tzw. Cichą mobilizację poszło do wojska kilkunastu młodych rezerwistów ze wsi. Chłopi jednak nie opuszczali rąk, jak co roku jechali w pole; orali, siali, sadzili ziemniaki i warzywa, a potem w czasie żniw skrzętnie gromadzili do stodół skoszone zboże, bo jeść będzie trzeba. Większość ludzi pamiętała jeszcze lata I Wojny Światowej i ciężkie warunki bytu, więc gromadzili, to co zebrali w polu a niektórzy nawet gromadzili dodatkowo zapasy takich towarów, o których pamiętano, że ich brakowało w czasie wojny. Stowarzyszenia katolickie czyniły przygotowania do dożynek, odbywały się próby. Udaliśmy się z delegacją do Ks,. Metropolity Krakowskiego Adama Stefana Sapiehy, aby zaprosić go na dożynki, i nie obeszło się przy tej okazji bez rozmowy na temat aktualnej sytuacji i ewentualnej wojny. Metropolita pocieszał nas, że Żydzi mówią, iż wojny nie będzie. W sierpniu, jak co roku odbyły się we wsi dożynki, plac w pobliżu jazzu na Dłubni, gdzie tradycyjnie odbywały się co roku te obrzędy zapełnił się młodzieżą i starszymi. Po Mszy św. w kaplicy, gdzie poświęcono wieniec dożynkowy, w pochodzie przez całą wieś szli młodzi w krakowskich strojach, by na placu pośród zgromadzonej już ludności (nie tylko z naszej wsi, ale także całej okolicy) być świadkami dorocznych obrzędów dożynkowych z pokazami tańców ludowych, a na zakończenie wziąć udział w ogólnej zabawie. Zbliżająca się jednak szybkimi krokami wojna wzywała coraz to nowych ludzi ze wsi odrywając ich od codziennej pracy. Bez ociągania stawiali się oni na wezwanie mobilizacyjne i wcielani byli do organizujących się oddziałów wojskowych. Z miejscowych oficerów rezerwy zostali zmobilizowani: dopiero co po studiach rolniczych ppor. Jan Krawczyk, pracownik warsztatów lotniczych i równocześnie znany pilot sportowy ppor. Józef Rojek, inż. Rolnik ppor. Franciszek Nawara, radiotelegrafista ppor. Julian Kaczorowski. Z szeregowych zostali zmobilizowani i brali następnie udział w kampanii wrześniowej: Władysław Ptak, Andrzej Ciepiela „Pisarz”, Andrzej Ciepiela „Dziedzic”, Karol Żylski, Franciszek Krawczyk, Józef Salwiński, Stanisław Salwiński, Jan Zamojski, Jan Nawrocki, Józef Nawrocki, Stanisław Nawrocki, Stanisław Siudek, Władysław Ciepiela, Władysław Broś, Wojciech Halik, Władysław Wścisło, Franciszek Antkiewicz, Feliks Zamojski. Z pełniących zawodową służbę wojskową wzięli udział w kampanii wrześniowej pochodzący z Bieńczyc: kpt. Franciszek Ciepiela, por. Roman Paszyński (obaj w 11 p.p.), ppor. Idzi Jędrszczyk (Straż Graniczna), plut. Zawod. Piotr Kotyza (12 p.p.). Losy zmobilizowanych różnie się potoczyły, byli wśród nich zabici i ranni, jednym udało się uniknąć niewoli niemieckiej i wrócić do domu, inni przebywali przez całą okupację w niemieckich obozach jenieckich, jeszcze inni zostali internowani w obozach w Rumunii i na Węgrzech, kilku udało się przedostać na Zachód do wojska polskiego we Francji i w Anglii. Przez cały okres okupacji przebywali w niemieckich obozach dla jeńców lub później na robotach u niemieckich Bauerów: Franciszek Krawczyk, Jan Nawrocki, Karol Żylski i Feliks Zamojski. W oflagu przebywał kpt. Franciszek Ciepiela. W niewoli radzieckiej znaleźli się: ppor. Jan Krawczyk, ppor. Julian Kaczorowski, ST. Post. PP. Stanisław Kotyza, Władysław Ptak, Piotr Włodek i dr Leon Wohlfeiler. W obozach internowanych w Rumunii przebywali Władysław Wścisło i Wojciech Halik, w obozie na Węgrzech przebywał ST. Post. PP. Józef Kotyza. Do wojska polskiego na zachodzie dostali się: Władysław Broś, Stanisław Siudek i Stanisław Nawrocki. W II Korpusie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie znaleźli się i walczyli we Włoszech dr Leon Wohlfeiler i Piotr Włodek.
Wrzesień
Jeszcze wieczorem ostatniego dnia sierpnia 1939 r. mimo, że widzieliśmy ciągnące przez wieś wozy taborowe załadowane pociskami artyleryjskimi, łudziliśmy się, że wojny jednak nie będzie. Dość długo w nocy rozmawialiśmy z Marysią stojąc pod domem teścia. Drogą przeciągały furmanki chłopskie, zmobilizowane jako podwody do wojska. Jeszcze w tę ostatnią spokojną noc rozważaliśmy, czy wojna wybuchnie…
1 wześnia zbudził mnie niebywały huk. Zerwawszy się z łóżka wybiegłem na ganek skąd zauważyłem krążące na bardzo dużej wysokości samoloty. Nie wiedziałem jakie, sądziłem, że to chyba polskie myśliwce. Pobiegłem na szosę , a następnie w kierunku Czyżyn. Kiedy znalazłem się na wysokości kuźni i domu Rojka usłyszałem ogłuszający szum i warkot samolotów nadlatujących od wschodu na bardzo małej wysokości. Przystanąłem pod wierzbami. Przelatujące na niewielkiej wysokości samoloty miały na skrzydłach czarne krzyże. Nie było już żadnej wątpliwości – wojna! Pobiegłem jeszcze „Zagościńcem”, koło szkoły w kierunku „dworku” (kaplicy). Stąd z ogrodu rozlegał się widok na Czyżyny i lotnisko w kierunku Rakowic, gdzie na bardzo małej wysokości podlatywały samoloty, a za nimi wykwitały wybuchy bomb, jakie rzucały na lotnisko. W ciągu dnia spotkane osoby nie mogły się pogodzić z myślą, że to naprawdę wojna. Wieczorem znalazłem się u Cieślewiczów we dworze. Słuchaliśmy radia. Wójtem w gminie w Mogile był p. inż. Kazimierz Cieślewicz, dzierżawca majątku kurialnego w Czyżynach, jego zastępcą był p. Stanisław Rosiewicz z Pleszowa. Dowiedziałem się tam, że nazajutrz będzie się odbywał w Bieńczycach we dworze skup owsa dla wojska, prowadzony przez urzędników gminnych. Przyrzekłem swą pomoc. Skupem kierował p. Cieślewicz. Przyjeżdżały furmanki chłopskie z okolicy, z workami zboża, które ważono i składano w dworskim spichlerzu. W powietrzu przelatywały samoloty. Słychać było wybuchy bomb. We wsi wzrastał niepokój. Na szosie coraz więcej ludzi z tobołkami na plecach wędruje od Krakowa w kierunku na Mogiłę i Kocmyrzów. Niektórzy mieszkańcy Bieńczyc z początku nieśmiało zaczynają ładować swój dobytek na wozy i też wyjeżdżają. Kierują się i zatrzymują u znajomych w okolicy Kocmyrzowa i Luborzycy, inni wędrują dalej do Proszowic, Kazimierzy, Skalbmierza…My z ojcem pozostajemy w domu. Rano w niedzielę udajemy się do kościoła do Mogiły. W piątek na skutek zamieszania spowodowanego nalotami przerwałem moje pierwszo piątkowe Komunie św., poszedłem więc na Mszę św. do spowiedzi i Komunii św. Po powrocie z kościoła wszędzie widać zamieszanie i dezorganizację. Na drodze coraz więcej ludzi wędrujących ze swoim dobytkiem na wschód. Pokazują się pierwsi rozbitkowie z Wojska Polskiego. Domy w Bieńczycach pozostały w większości bez jakiejkolwiek opieki i dozoru. Wieczorem w niedzielę i my z ojcem wywędrowaliśmy do Kocmyrzowa korzystając z gościnności rodziny Kozików. Następnego dnia rano rozeszła się wiadomość, że Niemcy są już na Baranie, czyli na szosie biegnącej przez Kocmyrzów do Proszowic. Dla mnie rozpoczęła się miesięczna wędrówka wraz z ludnością cywilną w kierunku na północny wschód, na Lublin. Początkowi wędrowałem sam, później zebrało nas się (w różnym wieku) w sumie trzynastu z Bieńczyc. Pamiętam, że był najstarszy wiekiem Sadzikowski – robotnik ze młyna z Bieńczyc, jego szwagier Staszek Zamojski, Józef Cebula, Staszek Ciepiela (syn sołtysa), nazwiska innych uleciały mi z pamięci. Wędrowaliśmy bocznymi drogami, omijając większe skupiska ludzkie. Noclegi spędzaliśmy zwykle w stodołach. Żywiliśmy się kupując u chłopów chleb, mleko i inne produkty. W jakiejś wsi Staszek Ciepiela, który był z zawodu masarzem kupił małe prosię, zabił je, oprawił i ugotował całe w zupie, czym smakowicie zajadaliśmy się. Byliśmy już na terenie województwa lubelskiego. Zauważyliśmy coraz więcej ludzi podążających w przeciwnym niż my kierunku. Następne dni pokazały, że Niemcy już nas wyprzedzili – nie było sensu wędrować dalej. Niemcy zajęli Polskę, nasza armia została pobita. Najbardziej przejęty sytuacją był najstarszy z nas – Sadzikowski. Ze łzami w oczach zapytał mnie: – „Jak będzie wyglądać nasze dalsze życie, kto będzie rządził, gdzie jest nasze wojsko ?”. Wiedziałem, że zadawane przez niego pytania są pytaniami nas wszystkich, że jesteśmy w szoku, bo zdaliśmy sobie sprawę, że coś się skończyło i czeka nas niewiadome. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że czasy, jakie idą będą aż tak straszne, że okupacja hitlerowska przejdzie wszystko, co mogliśmy sobie wyobrazić. Rozpoczęliśmy powrót do domu. Po drodze napotykaliśmy zbombardowane i spalone wsie i miasteczka, olbrzymie wyrwy i leje po bombach, pozrywane przewody telefoniczne, połamane słupy i drzewa przydrożne…
Po klęsce wrześniowej
Pierwsze nasze odczucie po zakończeniu kampanii wrześniowej było dla wszystkich Polaków bardzo przygnębiające. Przez lata byliśmy wszak karmieni hasłami” Silni, zwarci, gotowi”, gługo wmawiano nam i zapewniano o mocarstwowości Polski, o sile naszej armii, o tym, „że nie damy nie tylko sukmany, ale nawet guzika od niej”. Rozgromienie naszej armii w ciągu kilkunastu dni było dla wszystkich Polaków wielkim szokiem. Nie wszyscy wtedy wiedzieli o wspaniałej i bohaterskiej obronie Westerplatte i o walkach gen. Franciszka Kleberga do 6 pażdziernika 1939 r. pod Kockiem. Propaganda niemiecka dobijała nas jeszcze bardziej głosząc, że polscy generałowie i oficerowie opuszczali walczące oddziały i uciekając chronili się wraz z rzadem polskim i wodzem naczelnym w Rumunii i na Węgrzech. A przecież jak się później okazało w walkach poległo pięciu polskich generałów i wielu wyższych oficerów. Z wielką goryczą przeżyliśmy fakt, że prawie pół Polski zajął „wkraczając” w jej granice w dniu 17 września, a więc wtedy, gdy wojsko polskie jeszcze się biło z Niemcami – Związek Radziecki. Zaczęliśmy dopiero otrząsać się z tego przybicia, gdy zaczęły dochodzić wiadomości o tym, że powstał we Francji nowy rząd emigracyjny polski pod kierownictwem gen. Władysława Sikorskiego, że powstaje we Francji na nowo wojsko polskie do którego przedostają się z Rumunii i z Węgier polscy żołnierze, by dalej bić się o Polskę. Zaczęła powoli odżywać nadzieja, że państwa zachodnie zwłaszcza Francja, która była zwycięską w I Wojnie Światowej, posiadając wielką, dobrze uzbrojoną i zaopatrzoną armię i głośną linię Maginota, nie tylko stawi opór Hitlerowi, ale go pokona. Liczyliśmy, że najbliższa wiosna pokaże dopiero Niemcom prawdziwą wojnę. Pocieszaliśmy się wiadomościami o tworzeniu się armii polskiej. Krążyły różne przepowiednie i powiedzenia w rodzaju takich jak: „Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”. Wprawdzie Niemcy wydali rozkaz oddania wszystkich aparatów radiowych, a słuchanie radia, poza niemieckimi szczekaczkami, umieszczonymi w miejscach publicznych, było zakazane. Byli jednak ludzie, którzy aparatów nie oddali, a umieściwszy je w ukrytych miejscach, po kryjomu, nocą z naraęniem zycia, słuchali wiadomości nadawanych w języku polskim przez zachodnie rozgłośnie i z ust do ust rozchodziły się pocieszające wieści. Niebawem zaczęły się ukazywać pierwsze podziemne gazetki, na razie pisane na maszynie, które zawierały głównie wysłuchane w radio komunikaty. Ale coraz częstsze były także wiadomości a nawet publiczne ogłoszenia o rozstrzeliwaniu ludności polskiej, „polskich bandytów”. Zaczęto mówić o tym, że na froncie krzesławickim Niemcy rozstrzeliwują przywożonych autami z więzień krakowskich, Polaków. Nawet nieraz we wczesnych godzinach rannych słychać było od strony fortu serie karabinów maszynowych. Te i podobne wiadomości znowu działały na ludzi deprymująco. Potem zaczęły napływać wieści o „chłopcach z lasu”, o „Jędrusiach”, którzy zaczynali niepokoić Niemców. Zaczynała się walka podziemna, która w latach następnych miała przybrać na terenach Polski tak wielkie rozmiary, których tragicznym, ale jakże doniosłym zakończeniem było Powstanie Warszawskie.
Ruch Oporu.
Pierwszymi odznakami rodzącego się w społeczeństwie podziemnego ruchu oporu były przekazywane z ust do ust wiadomości zaczerpnięte z audycji radia zagranicznego. Wiadomości te zaczęto następnie przepisywać przez kalkę na maszynie i tak powstały pierwsze konspiracyjne gazetki. Pod koniec września w broniącej sią jeszcze Warszawie powołano do życia podziemną organizację wojskową pod nazwą Służba Zwycięstwu Polski (S.Z.P.) na jej czele stanął gen. Michał Karaszewicz – Tokarzewski, a celem jej była walka z Niemcami. Niezależnie od S.Z.P. na terenie całej Polski zaczęły powstawać samorzutnie różne ośrodki oporu przeciw Niemcom. Inicjatywa tworzenia tych ośrodków i organizacji wychodziła albo od wojskowych, którym udało się uniknąć niewoli niemieckiej albo od działaczy politycznych różnych ugrupowań czy wreszcie od różnych działaczy społecznych i patriotycznych, którzy nie mogli się pogodzić z utratą niepodległości. Służba Zwycięstwu Polski niebawem zmieniła nazwę na Związek Walki Zbrojnej (Z.W.Z.) aby w latach następnych przekształcić się w Armię Krajową (A.K.). Równocześnie zaczęły powstawać komórki konspiracyjne różnych organizacji i stronnictw politycznych, jakie działały w Polsce przed wojną. Cztery główne ugrupowania polityczne pozostające w opozycji do rządów Piłsudskiego i jego następców, porozumiały się z sobą i utworzyły Polski Komitet Porozumiewawczy, a były to: Stronnictwo Ludowe, Stronnictwo Pracy, Stronnictwo Narodowe i Polska Partia Socjalistyczna. Na terenie naszej wsi niezależnie od siebie zaczęły od wiosny 1940 r. roku działać trzy ośrodki konspiracyjne: wojskowy, polityczny i tajnego nauczania. Konspiracją wojskową kierował ppor. Rez. W.P. Jan Kotysa. Pierwszym zadaniem, jaki otrzymał od powiatowego komendanta Z.W.Z. inż. Józefa Rosiewicza ps. „Rodak” z Pleszowa, było zorganizowanie na terenie trzech sąsiednich wsi; Bieńczyc, Krzesławic i Mistrzejowic plutonu Z.W.Z. Do plutonu tego weszli jako dowódcy drużyn: podchorąży Władysław Bochenek z Krzesławic, podchorąży Władysław Chwastek z Mistrzejowic i kapral zawodowy Piotr Kotyza z Bieńczyc. W dalszym rozwoju tej pracy zostali zaprzysiężeni do Z.W.Z. starsi podoficerowie i wysłużeni żołnierze: Wojciech Krawczyk, Józef Ciepiela, Stanisław Krawczyk, Andrzej Ciepiela, Józef Salwiński, a z młodszych, przeważnie uczniów szkół średnich i członków Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej: Eugeniusz Hajto, Jan Bochenek, Józef i Juliusz Osiadły, Andrzej Świerczewski, Andrzej Łaszczyński, Władysław Krawczyk, Edward i Stanisław Zybura. W 1942 r. cała ta grupa przeszła do organizujących się na terenie powiatu krakowskiego Batalionów Chłopskich. Na terenie trzech sąsiadujących z sobą gmin: Mogiły, Ruszczy i Zielonek powstał najpierw rejon, a potem batalion B.Ch. „Pająk”, którego dowódcą był Jan Kotyza. W Bieńczycach utworzono pluton B.Ch., którego dowódcą był kapral Piotr Kotyza, a dowódcami drużyn: Wojciech Krawczyk, Józef Ciepiela, Stanisław Krawczyk i Józef Salwiński. Wymienieni wcześniej młodzi żołnierze wchodzili w skład patrolu bojowego pod dowództwem Eugeniusza Hajty ps. „Gruszka” i wykonywali wiele różnych zadań na rozkaz dowódcy batalionu, brali udział w szkoleniu wojskowym, przenosili prasę konspiracyjną, dokonywali sabotaży i napadów na Niemców. Z inicjatywy powiatowego kierownictwa Ruchu Ludowego na bazie istniejącego we wsi przed wojną Koła Stronnictwa Ludowego powstała Gromadzka Trójka Polityczna, do której weszli: Andrzej Ciepiela, Andrzej Biernacik i Stanisław Zięba. Gromadzkim komendantem Ludowej Straży Bezpieczeństwa był Jakub Pszczoła. Powstał także Ludowy Związek Kobiet, a w jego ramach Zielony Krzyż. Do jego kierownictwa należały: Zofia Zybura, Zofia Celińska i Maria Jędrszczyk. Członkinie Zielonego Krzyża miały pełnić pomocniczą służbę w B.Ch. jako sanitariuszki – łączniczki itp. Dla nich także zorganizowane były w Bieńczycach kursy gotowania w domu J. i M. Kotyzów oraz kurs sanitarny w szkole w Bieńczycach. O tajnym nauczaniu, którego ośrodkiem kierował miejscowy kierownik szkoły Józef Celiński piszę w innym miejscu. Dla ogółu mieszkańców wsi sama świadomość istnienia we wsi podziemnego ruchu oporu była często dla słabych moralnie jednostek wystarczającym hamulcem powstrzymania się od współpracy i przyjaźni z Niemcami. W drastycznych wypadkach interweniowały patrole i oddziały specjalne Batalionów Chłopskich i Ludowej Straży Bezpieczeństwa pouczając nieświadomych jak należy postępować, winnych karano chłostą a dziewczęta zbytnio sprzyjające Niemcom strzyżono. W okolicy wykonano kilka egzekucji na skazanych przez Kierownictwo Walki Cywilnej na karę śmierci złodziei i konfidentów niemieckich.
Bataliony Chłopskie
Po przejściu do Ruchu Ludowego na polecenie Jana Gajocha i Walentego Adamczyka objąłem z ramienia powiatowej komendy Batalionów Chłopskich dowództwo nad tworzącymi się oddziałami B.Ch. na terenie trzech gmin leżących na północny wschód od Krakowa. Były to gminy: Ruszcza, Mogiła i Zielonki, a więc teren graniczący bezpośrednio z miastem. Poza Gajochem i Adamczykiem zacząłem się kontaktować z innymi ludźmi z „Rocha” działającymi na tym terenie.
Jan Gajoch ps. „Krzemień” był przewodniczącym Trójki Powiatowej „Rocha”, był prezesem Zarządu Powiatowego Stronnictwa Ludowego jeszcze przed wojną. Był jednym z młodszych działaczy tego Stronnictwa, do którego przeszedł dość wcześnie z Kół Młodzieży Wiejskiej „Znicz”, znał chłopów w powiecie, organizował w 1937 roku strajk chłopski na terenie powiatu, był żonaty, miał dwie córki, gospodarował w Pleszowie na kilku hektarach ziemi.
Walenty Adamczyk ps. „Topola” pochodził z Luborzycy, znany mi był jako kolega z pociągu, kiedy dojeżdżaliśmy razem do gimnazjum i na studia do Krakowa. Adamczyk studiował prawo i pracował w Sądzie Wojewódzkim jako sekretarz. Miał kontakty z grupami lewicowymi działającymi na terenie uniwersyteckim, sam jednak działał raczej w organizacjach sanacyjnych. Bliskie mu były: Legion Młodych, Związek Strzelecki, był prelegentem Ligi Obrony Powietrznej. Ranny w kampanii wrześniowej przebywał dłuższy czas w szpitalu. Po powrocie z niego osiadł w Pleszowie i prowadził pożydowską gospodę, zwerbowany przez Gajocha do Ruchu Ludowego poświęcił się organizowaniu BCh.
Stanisław Mars ps. „Dąb” z Krzesławic czynny był przed wojną w Związku Młodzieży Wiejskiej „Znicz”, młodszy od Gajocha o kilka lat podobnie jak on przeszedł wcześnie do roboty w Stronnictwie Ludowym. Był kawalerem, miał kilkuhektarowe gospodarstwo w Krzesławicach, ktore prowadził wraz z matką i siostrą. Był po aresztowanym Dudzie z Bieżanowa powiatowym komendantem Chłostry, a potem Ludowej Straży Bezpieczeństwa.
Teodor Cygan ps. „Czarny” pochodził z przysiółka Pleszowa – Kujaw nad Wisłą, także przedwojenny działacz ZMW „Znicz”, a potem członek Stronnictwa Ludowego. W konspiracji był szefem łączności Zarządu Powiatowego ( Roch), w zakresie jego obowiązków było m.in. dostarczanie prasy konspiracyjnej.
Józef Gajoch ps. „Kajak”, brat Jana mieszkał w Pleszowie na Kujawach, miał kilkuhektarowe gospodarstwo nad Wisłą. Przed wojną członek ZMW „Znicz” i Stronnictwa Ludowego. W czasie wojny komendant gminny Chłostry a potem Ludowej Straży Bezpieczeństwa.
Antoni Baranik mieszkał w Mogile, pochodził z Rybnej, na skutek czego część okolicznych chłopów odnosiła się do niego nieufnie. Przed wojną działał w Stronnictwie Ludowym. W czasie okupacji był przewodniczącym Trójki Politycznej na gminę Mogiła.
Wojciech Ziomek pochodził z Wadowa, gdzie miał kilku-hektarowe gospodarstwo rolne, przed wojną członek Stronnictwa Ludowego, w czasie okupacji przewodniczący Trójki Politycznej na gminę Zielonki.
W chwili mojego przejścia do B.Ch. organizacja „Rocha” dokonała już pewnych zmian organizacyjnych. Chłostra została rozdzielona na Bataliony Chłopskie i Ludową Straż Bezpieczeństwa. Kierownictwo powiatowe „Rocha” składało się z czynnika politycznego, jaką była Powiatowa Trójka Polityczna pod kierownictwem Jana Gajocha, w skład niej wchodzili prócz Gajocha: Antoni Baranik z Mogiły, Wojciech Ziomek z Wadowa, Andrzej Bińczycki z Zielonek, Domoń z Przebieczan, Nazim ze Skawiny, Piętak z Rusocic i Walerian Naturski z Nawojowej Góry, komendantem powiatowym Ludowej Straży Bezpieczeństwa był Stanisław Marc a komendantem B.Ch Walenty Adamczyk. Po objęciu dowództwa nad powierzonym mi terenem i po nawiązaniu kontaktów z ludźmi przekazanych mi przez Adamczyka, rozpocząłem jego organizację pod względem wojskowym. Kontakty moje z komendą obwodu A.K. urwały się prawie całkowicie. Równocześnie jednak szły rozmowy na temat scalenia oddziałów Batalionów Chłopskich z Armią Krajową, prowadzone przez kierownictwo polityczne i komendę B.Ch. Należało się spieszyć z organizacją, by przy ostatecznym scaleniu wykazać się już zorganizowanymi oddziałami. Jak się w trakcie tej pracy zorientowałem nie było na terenie tych trzech gmin poważniejszej organizacji, która by miała większe wpływy w terenie lub zorganizowane placówki. Utrzymała się jedynie w rejonie Kocmyrzowa i sąsiednich wsi, jak Czulice, Głęboka, Kościelniki – placówka A.K. pod dowództwem Kordiana Wollena ps. „Boryna”, syna właściciela majątku w Czulicach. Placówka ta po scaleniu została podporządkowana z rozkazu komendanta obwodu tutejszen\mu batalionowi, który otrzymał kryptonim „Pająk”. Sam „Boryna” pod koniec okupacji deklarował się wobec mnie jako żołnierz B.Ch. Żołnierzami w tej placówce byli przeważnie okoliczni chłopi – ludowcy. W okolicy Raciborowic istniała niewielka grupa pozostająca pod wpływem Tadeusza Rumiana. Ta po dłuższych rozmowach podporządkowała się komendzie B.Ch. O połączeniu się tej grupy zadecydowały więcej kontakty i znajomości osobiste niż ideowe. Przez ludzi z tej grupy miałem kontakty z sąsiednimi oddziałami A.K. z terenu powiatu miechowskiego. W Mogile działała najpierw grupa pod kierownictwem Cystersa O. Teobalda Wojciechowskiego. Pozostawała ona w kontakcie ze Stronnictwem Pracy względnie z „Unią”. Na skutek „wsypy” spowodowanej zbyt „harcerskimi” metodami prowadzonej pracy i wyjazdu O.Teobalda, grupa ta dostała się pod wpływy rodziny Lelitów ( Józef, Franciszek i Włodzimierz) oraz Józefa Siemka ( szwagier Lelitów), i pozostała przez pewien czas pod wpływami P.P.S. W końcu uformował się tam pluton B.Ch. pod dowództwem Józefa Marcinka. Gromady Czyżyny i Łęg należące do 1941 roku do gminy Mogiła pozostawały pod wpływem politycznym „Rocha” i były tam Trójki polityczne, którymi kierowali Andrzej Malinowski w Czyżynach i Józef Socha w Łęgu. Pod względem wojskowym należały do miasta i działała tam A.K. Miałem tam kontakty z Ziębą (niebawem aresztowanym i zesłanym do obozu koncentracyjnego) oraz Góreckim i Bochenkiem, nie licząc Józefa Salwińskiego, który także politycznie związał się z „Rochem” choć pod względem wojskowym pozostał związany z A.K. W Mistrzejowicach działali Eugeniusz Wścisło i Turzański, syn dzierżawcy dworu, i mieli powiązania z A.K. W Kantorowicach był Wysocki, ktory miał powiązania z K.B. W Krzesławicach był Józef Wójcik, który od przed wojny był związany z P.P.S., większej aktywności nie wykazywał. W Kocmyrzowie obok Wollena byli Sendek i jego szwagier Dubiel, którzy byli związani z Partyłą ps. „Kosa”, a przez to z A.K. Aresztowani przez Niemców – zginęli. Większych jednak grup politycznych jak i wojskowych na całym terenie wchodzącym w skład batalionu „Pająk” nie było. Cały teren opanowany był przez Rocha. Analogicznie jak w powiecie tak w gminach jak i w gromadach działały trójki polityczne „Rocha” oraz komendy L.S.B. Przewodniczącymi Trójek gminnych byli: w Mogile Antoni Baranik, w Ruszczy Wojciech Ziomek, w Zielonkach Andrzej Bińczycki. Trójki gromadzkie stanowili w Pleszowie: Jan Cygan, Jan Gębala, Wawrzyniec Sikora i Wincenty Gajoch, W Kujawach: Wincenty Kardas, Wojciech Dzieja i Antoni Malinka, w Mogile: Antoni Kasznik, Andrzej Majcher, Józef Kawula i Tadeusz Hybała, w Krzesławicach: Józef Jędrszczyk, Wojciech Waśko, Antoni Czernek, Antoni Walerian, w Bińczycach: Andrzej Biernacik, Andrzej Ciepiela, Stanisław Zięba i Jakub Pszczoła, w Luboczy: Piotr Raźny, Józef Pietruszka, Stanisław Jędras i Jan Partyła, w Grębałowie: Walenty Florkowski, Jan Cygan, Władysław Woźniak, w Łęgu: Józef Socha, Jakub Tyrka, Jakub Malik i Stanisław Kucharczyk, w Czyżynach: Andrzej Malinowski, Sosin i Czernek. Z chwilą utworzenia odrębnych oddziałów wojskowych Batalionów Chłopskich, i przekazania mi komendy nad nimi na wymienionym terenie ludzie, którzy posiadali broń i byli już jakoś zorganizowani pozostali w L.S.B. tworząc oddziały specjalne podległe komendantowi powiatowemu L.S.B. na naszym terenie był oddział specjalny pod dowództwem Franciszka Gawła ps „Kotek” oraz Józefa Bębna ps. „Orkan”. Zza Wisły od Wieliczki zachodził oddział Ludwika Sanoka ps. „Olek”. Mnie jako komendantowi B.Ch. pozostawiono ludzi względnie zawiązki oddziałów – lecz przeważnie bez broni. Grupa mi najbliższa z terenu gromad: Bieńczyce, Krzesławice i Mistrzejowice to byli oficerowie i podchorążowie rezerwy oraz uczniowie szkół średnich jak: ppor. Józef Walczak z Bieńczyc, ppor. Bolesław Raźny, podchorążowie artylerii: Władysław Cochenek z Krzesławic i Władysław Chwastek z Mistrzejowic, podoficerowie zawodowi: Nakielski z Dłubni i Piotr Kotyza z Bieńczyc, prawnik Antoni Bochenek z Krzesławic i Stanisław Turak z Mistrzejowic, było kilku podoficerów rezerwy jak: Stanisław Krawczyk, Józef Salwiński, Józef Ciepiela, Wojciech Krawczyk, Andrzej Ciepiela wszyscy z Bieńczyc i Andrzej Harnik z Krzesławic. Była grupa młodych chłopców – przed wojną uczniów szkół średnich, którzy teraz uzupełniali naukę w kompletach tajnego nauczania jak: Eugeniusz Hajto, Józef Osiadły, Julian Osiadły, Jan Bochenek, Andrzej Świerczewski, Andrzej Łaszczyński, Edward Zybura, Stanisław Zybura, Antoni Turek, Antoni Cygan, Władysław Walerian, Władysław Krawczyk. W oparciu o takich ludzi zacząłem nawiązywać kontakty z przekazanymi przez Adamczyka lidźmi już należącymi do B.Ch., ludźmi takimi jak: ppor. Rez. Józef Bętkowski z Luboczy, Antoni Radziszewski z Luboczy, Józef Perlik z Pleszowa, Józef Ruśniak z Wyciąż, Karol Koński z Mogiły, Jakub Kwater z Łuczanowic. Pod koniec 1943 roku uformował się ostatecznie skład batalionu.
Sprawy gospodarcze i egzystencjalne.
Dla Niemców w czasie wojny ważną kwestię stanowiła żywność, przy czym nie chodziło tu wcale o żywność dla ludności polskiej lecz o wyciągnięcie od Polaków jak największej ilości zboża, mięsa i innych artykułów na potrzeby wojska i ludności niemieckiej. Dostawcą żywności była zawsze wieś; tak duże gospodarstwa rolne czyli dwory jak i indywidualni chłopi. Władze niemieckie wyznaczały kontyngenty, czyli obowiązkową sprzedaż głównie zboża i mięsa. Na każdą gminę wyznaczano pewną ich ilość, a wójt dzielił te wyznaczone ilości na poszczególne gromady, zaś sołtys na chłopów w zależności od posiadanego obszaru ziemi. Na dwory władze powiatowe wyznaczały kontyngenty osobno. Poza tym nakłaniano rolników do kontraktowania upraw roślin przemysłowych jak tytoń i buraki cukrowe. W tym wypadku nawiązywano do przedwojennych stosunków, gdyż buraki cukrowe kontraktowano od dawna, zaś tytoń z naszej okolicy zaczęto uprawiać, kiedy w Czyżykach wybudowano Zakład Uprawy i Fermentacji Tytoniu. W podobny sposób wyznaczano kontyngenty mięsa, też w zależności od posiadanego obszaru pola. Przy urzędach gminnych zostały utworzone osobne biura, które prowadziły rejestry posiadanych przez chłopów głównie; koni, bydła i trzody chlewnej. Wszystkie zwierzęta były zapisane i kolczykowane, nie wolno ich było sprzedawać na rynku lub zabić na własny użytek. Odpowiedzialnego za prowadzenie rejestru tych zwierząt urzędnika zwano targownikiem. Ceny za odstawione artykuły były niskie. Niemcy wyrównywali je częściowo w ten sposób, że jako premie za odstawione kontyngenty oraz za część należnej za towar gotówki, wydawano chłopom cukier i artykuły tekstylne, a szczególnie wódkę, co oczywiście lepiej się sprzedającym opłacało, lecz równocześnie wyrządzano w ten zaplanowany sposób wielką szkodę społeczną rozpijając ludzi. Z obejściem kolczykowania krów i świń radzono sobie w dość prosty sposób, nauczono się bowiem odpinania i przekładania kolczyków na inne zwierzę, a po zabiciu dorosłego zwierzęcia przekładano kolczyk na młodą świnię lub jałówkę, i ilość posiadanych sztuk się zgadzała. Było to jednak zajęcie bardzo ryzykowne i niebezpieczne, gdyż za tego rodzaju manipulacje lub za posiadanie sztuki zwierzęcia bez kolczyka groziły bardzo surowe kary więzienia, a nawet śmierci, ludzie jednak w czasie okupacji niemieckiej byli zmuszeni ryzykować. Ludność miejska masowo udawała się na wieś, gdzie zaopatrywano się w mąkę, kaszę, mięso, słoninę i wędliny, a następnie przywożono te artykuły do miasta. Liczne łapanki i rewizje urządzane przez Niemców w pociągach, na stacjach kolejowych i drogach pozbawiały częstokroć ludzi za ostatnie złotówki nabytych artykułów, ale te szykany nie powstrzymywały ich od ryzyka i nowych wypraw na wieś, gdyż tego wymagało od nich życie. Prawie wszystkie artykuły pierwszej potrzeby jak: chleb, mięso, tłuszcze, mydło i materiały tekstylne były reglamentowane i można je było nabyć tylko na kartki. Tak było w mieście, na wsi natomiast tylko ludność biedniejsza nie posiadająca ziemi dostawała kartki. Ilości otrzymanych na kartki artykułów były bardzo małe, nie wystarczały na wyżywienie, stąd wynikała konieczność nabywania ich na „czarnym rynku” po bardzo wysokich cenach. Taki „czarny rynek” był oczywiście tępiony przez Niemców, a ludzie przyłapani na nielegalnym handlu tracili nie tylko swój własny towar, ale często także wolność a w niektórych przypadkach nawet życie. Młyny przemielające zboże na mąkę były pod kontrolą Niemców, w większych młynach byli tzw. ,,treuhendlerzy”, którymi byli zwykle volksdeutsche. Mniejsze młyny były kontrolowane w mniejszym stopniu, i tam – zwłaszcza chłopi – przemielano zboże na mąkę, tak na użytek własny jak i na sprzedaż. Do takich, który oddawał chłopom duże usługi należał niewielki, drewniany, wodny młyn Kaczorowskiego w Bieńczycach, w czasie okupacji prowadzony przez matkę i syna. Z większych młynów wywożono niekiedy mąkę nawet za wiedzą Niemców, gdyż i oni musieli z czegoś żyć, a z upływem czasu nauczyli się ostre przepisy swoich władz z powodzeniem omijać. We wsi była piekarnia Władysława Motyki, który otrzymywał przydział mąki i z niej wypiekał chleb sprzedawany potem na kartki. Najwidoczniej nabywał jednak mąkę także poza normalnym przydziałem, gdyż można było od niego dostać także chleb bez kartek, co było wielkim dobrodziejstwem dla biedniejszej ludności, nie posiadającej własnego zboża i mąki. Od dawien dawna w wielu gospodarstwach chłopskich znajdowały się żarna, w których ręcznie przemielano zboże na mąkę przeznaczoną do wypieku chleba, oraz na tzw. ospę dla zwierząt domowych. Kilku gospodarzy we wsi, jak Kazimierz Zybura czy Jan Biernacik posiadali młynki poruszane kieratem a później nawet elektryczne służące do tego samego celu. Niemcy zarządzili oddanie wszystkich młynków i żaren. Jeżeli ktoś zachował młynek lub żarna i chciał z nich korzystać, narażał się na wielkie niebezpieczeństwo w razie przyłapania go na przemielaniu. Duży młyn Lelity przemielał zboże tylko dla Niemców, w czasie okupacji nie przyjeżdżały już do młyna sznury chłopskich furmanek wiozących zboże do zamiany na mąkę. Wielu ludzi z okolicy jak p.p. Kozik z Bieńczyc, Nowak z Krzesławic, Partyła z Luboczy zajmowało się prawie zawodowo nielegalnym skupem, przemiałem i handlem mąką. Było to wielce intratne, ale i niebezpieczne przedsięwzięcie. Jakkolwiek dla tych osób zarobek stał na pierwszym miejscu, niemniej spełniali oni bardzo ważne ze społecznego punktu widzenia zadanie. Podobnie rzecz się miała z takimi artykułami jak mięso, słonina i wędliny. Przez cały okres okupacji dwaj miejscowi masarze; Stanisław Krawczyk i Władysław Nawrocki po kryjomu kupowali od chłopów głównie świnie i dokonywali na miejscu uboju zaopatrując potem ludzi w mięso, słoninę i wędliny. Poza tym we wsi co jakiś czas ktoś spośród gospodarzy zabijał świnię, i po cichu sprzedawał sąsiadom mięso i wędliny, co zwykle wcześniej zapowiadano poufnie bliskim i znajomym, że w określonym dniu będzie u danego chłopa do nabycia mięso. Mleko przed wojną z naszej i sąsiednich wsi dowożono do Krakowa końmi, koleją lub pieszo i sprzedawano je na targowiskach. Niemcy przeprowadzili najpierw wiosną 1940 r. na rogatkach miejskich spis mleka dowożonego przez chłopów do miasta, a następnie w każdej wsi utworzono zlewnię mleka, dokąd cała wieś je znosiła, które następnie było odwożone furmanką do mleczarni w Krakowie. Dbano o czystość mleka i zawartość tłuszczu, co miało wpływ na wysokość należności za dostarczone mleko. Zlewnię w Bieńczycach prowadziła początkowo wysiedlona z poznańskiego p. Jankowska, a po niej nauczycielka p. Maria Wędziszanka z Kantorowic.
Wywóz na roboty do Niemiec.
Dla prowadzenia działań wojennych Niemcy zmobilizowali we własnym kraju niemal wszystkich obywateli zdolnych do noszenia broni. W celu wyrównania braków siły roboczej w przemyśle, górnictwie a zwłaszcza na roli, wykorzystywano masowo ludność krajów okupowanych oraz jeńców wojennych. Wprawdzie konwencje międzynarodowe zabraniały wykorzystywania jeńców do pracy, jednak Niemcy wcale nie liczyli się z tego rodzaju zakazami. Wielu jeńców, głównie szeregowych, na skutek złych warunków panujących w obozach, na propozycję opuszczenia obozu i przejścia na status robotnika – żeby poprawić swój byt – zgłaszało się do robót w fabrykach i na roli u niemieckich bauerów. Do ciężkich i niebezpiecznych robót w różnych zakładach pracy, zwłaszcza przemysłu zbrojeniowego i chemicznego wykorzystywano więźniów obozów koncentracyjnych. Ci, z chwilą rozpoczęcia przez aliantów bombardowania niemieckich fabryk broni, byli najbardziej narażeni na bombardowanie i śmierć. Z czasem kiedy i ich nie starczało, Niemcy apelowali w okupowanych krajach o dobrowolny wyjazd na roboty do Rzeszy. Ochotników jednak wielu albo wcale nie było. Nakładano więc kontyngenty na gminy. Każda gmina musiała wyznaczyć określoną liczbę osób na wywóz do Niemiec. Różnie sobie z tym radzono. Niekiedy pomagały namowy, innym razem zastraszanie. Jeśli osoba wyznaczona na roboty do Niemiec nie stawiała się na wyznaczone miejsce, była ścigana przez policję i zwykle musiała opuścić swoje miejsce stałego zamieszkania i ukrywać się. Takim przejściowym obozem, gdzie gromadzono kandydatów na wyjazd był budynek dawnej szkoły przy ul. Wąskiej w Krakowie. Gdy nie starczało ochotników i tych wyznaczonych przez wójtów kandydatów na wyjazd, Niemcy dokonywali łapanek ulicznych. Z tych łapanek można się było dostać do więzienia, a jeśli Niemcy stwierdzili, że mają na złapanego jakieś powody, to następnie do obozu koncentracyjnego, innych wywożono na roboty do Niemiec. Z naszej wsi też kilka osób było wywiezionych na te roboty. Byli to przeważnie chłopcy z biedniejszych rodzin, którzy nie mieli stałego zajęcia. Jednym z nich był Emil Włodek, wyznaczony przez wójta w Mogile, został zabrany i wywieziony. Nie wiadomo co się z nim stało, nie napisał z Niemiec żadnej kartki ni listu. Czynione po wojnie poszukiwania za pośrednictwem Czerwonego Krzyża nie dały żadnego rezultatu. Spośród jeńców wojennych, którzy przebywali w stalagach, także kilku mieszkańców wsi po opuszczeniu obozów pracowało na roli u niemieckich bauerów i w zakładach przemysłowych.
Podwody do lasu.
Jedną z bardzo przykrych i dotkliwych spraw dla gospodarzy posiadających konie, był obowiązek dostarczania podwód do Puszczy Niepołomickiej, skąd Niemcy wyrębując całe połacie lasu, wywozili drzewo do Niemiec. Podwody wyznaczała gmina, na każdą gromadę obowiązek ten przypadał co kilka tygodni, zarówno w lecie jak i w zimie. Wyznaczaniem kolejności podwód w gromadzie zajmował się sołtys. U nas w Bieńczycach Wojciech Biernacik, i on miał obowiązek dopilnowania, by w oznaczonym terminie określona ilość furmanek wyruszyła do lasu. Obowiązek ten był o tyle uciążliwym, że trzeba było mieć odpowiednio mocny wóz, któryby pod załadowanymi pniami wytrzymał i nie załamał się. Furmanki musiały być dwukonne. Niektórzy gospodarze posiadali tylko jednego konia, i w takim razie musiało sprzęgać konie dwóch gospodarzy. Do lasu wyjeżdżali na cały tydzień, więc trzeba było zabrać ze sobą i obrok dla koni, i jedzenie dla woźnicy. Jeśli podwoda wypadała w zimie, trzeba było zabrać odpowiednie, ciepłe ubranie. Chłopi próbowali na różne sposoby sabotować zarządzenia niemieckie. Jednym ze sposobów unikania wyjazdu do lasu było uzyskanie od powiatowego weterynarza zaświadczenia stwierdzającego, że koń jest chory i nie jest zdolny do ciężkiej pracy. Jeśli to była klacz, to weterynarz wystawiał zaświadczenie, że jest zaźrebiona i wówczas była wolna od pracy w lesie. Zaświadczenia takie za odpowiednią zapłatą wystawiał dr Tesarz, który w tym czasie pełnił funkcję powiatowego weterynarza. W wyznaczonym dniu, kiedy podwody miały wyjechać do lasu zjawiała się we wsi straż leśna, tzw. Fortsschutz, która miała dopilnować punktualnego wyjazdu do lasu. Były wypadki pobicia gospodarzy, którzy albo próbowali sabotować zarządzenia niemieckie, albo zbyt opieszale wykonywali ten narzucony obowiązek. Szczególnie dotkliwie został pobity starszy już wiekiem gospodarz – Piotr Salwiński, którego syn Józef nie wyjechał w porę do lasu. Asystującemu strażnikom leśnym sołtysowi kazali Niemcy trzymać rozłożonego na ławie gospodarza, a oni okładali go pałkami. Pobity Piotr Salwiński odchorował ten wypadek przez kilka tygodni.
Uprawa tytoniu.
W latach 30. wybudowano w Czyżynach Zakład Uprawy i Fermentacji Tytoniu, zwany popularnie Monopolem Tytoniowym. Zwłaszcza w sezonie wykupu tytoniu od plantatorów wiele osób z okolicy znajdowało w Monopolu sezonowa pracę. Wielu okolicznych gospodarzy za namową instruktorów jęło się upraw tytoniu. Uprawiać mogli tylko ci gospodarze, którzy tytoń zakontraktowali. Zależnie od wielkości gospodarstwa i siły roboczej poszczególni gospodarze podejmowali się większego lub mniejszego obszaru uprawy tytoniu. Instruktorzy dostarczali nasion tytoniu odpowiednich do gleby. W naszej wsi uprawiano głównie tytoń „Kentucky”. Nasiona wysiewano w inspekcie wczesną wiosną, a następnie wysadzano na wyznaczonej działce. Instruktorzy doglądali uprawy pouczając początkujących plantatorów, jak należy rośliny pielęgnować. Jesienią, gdy tytoń wyrósł, obrywano zielone liście i rozwieszano nanizane na drutach koło zabudowań, kiedy tytoń wysechł i przybrał odpowiednią barwę, wiązano go w małe wiązki (papusze) i wędzono w dymie. Do tego celu każdy plantator musiał pobudować w swoim gospodarstwie suszarnie (wędzarnie) z cegły, gdzie wysuszone wiązki tytoniu rozwieszano, a następnie zapalając na odpowiednim palenisku drzewo poddawano tytoń wędzeniu. Wysuszony w ten sposób i uwędzony tytoń powiązany w kilkudziesięciokilogramowe bale odstawiano do Zakładu Upraw i Fermentacji Tytoniu w Czyżynach. W czasie skupu tytoniu wyszkolone pracownice sortowały wiązki tytoniu, a klasyfikator określał, do jakiej klasy należy zaliczyć odstawiony tytoń. Cena uzyskana za tytoń zależna była od klasyfikacji. Na ogół chłopom opłacała się uprawa tytoniu i wielu gospodarzy podejmowało się chętnie jego uprawy. Uprawiano tytoń w całej okolicy, oprócz powiatu krakowskiego także w dalszych powiatach, jak miechowski, pińczowski i stopnicki. W czasie okupacji Niemcy utrzymali funkcjonowanie Zakładów Tytoniowych i nawet powiększali obszar uprawy tytoniu. W Zakładach w Czyżynach znalazło zatrudnienie wiele osób, zwłaszcza spośród inteligencji, która utraciła pracę w swym zawodzie. Chłopi chętnie podejmowali uprawę tytoniu, gdyż znajdowało to uznanie u Niemców i na skutek tego często chroniło przed wywozem na roboty do Niemiec. Również cena za odstawiony surowiec była znośna, zresztą część tytoniu wyprodukowanego przez chłopów trafiała na czarny rynek, ułatwiając w ten sposób zaopatrzenie się w tytoń ludności i przysparzając dochodu plantatorom. Mieszkańcy Krakowa wyjeżdżający w okolice Proszowic nie tylko przywozili do miasta żywność, jak mąkę, tłuszcze i mięso, ale także tytoń. Niemcy część należności za tytoń wypłacali gotówką, a część prowiantami, zwłaszcza cukrem i wódką. W Kocmyrzowie koło stacji kolejowej znajdował się magazyn, gdzie zgromadzone były zapasy cukru, i wódki, i z którego plantatorom tytoniu wydawano należny za odstawiony tytoń deputat. Magazyn ten był kilkakrotnie napadany przez oddziały partyzazanckie, które zabierały z niego cukier, wódkę i inne towary. Pracownik Monopolu, inspektor uprawy Lokocz, volksdeutsch, który w zakładach był postrachem pracowników, a zwłaszcza plantatorów odstawiających tytoń współpracował – jak się okazało po wojnie – z partyzantami z terenu powiatów miechowskiego i pińczowskiego. W listopadzie 1943 r. zacząłem zabiegać o pracę. Dojeżdżać do Krakowa było niewygodnie i niebezpiecznie, gdyż Niemcy często na stacji kolejowej na Grzegórzkach dokonywali łapanek, dlatego zgłosiłem się do Monopolu Tytoniowego w Czyżynach. Zakład ten pracował całą parą i przyjmował do pracy każdego kto się zgłaszał. W ten sposób stał się ten zakład azylem dla wielu osób, zwłaszcza inteligencji, która tam uzyskiwała pracę. Zgłosiłem się do personalnego p. Sali, przydzielono mnie na Wydział Fermentacji Tytoniu. Kilka tygodni pracowałem przy prasie, przy pomocy której pakowano fermentowany tytoń. Sprasowane bele tytoniu okrywało się jutowymi płachtami i obszywano sznurkiem. Tak zapakowane bele ważące po około 100 kg. Wywożono wózkami do magazynu. Praca była dość ciężka. Później awansowałem na dozorcę. Dyrektorem całego zakładu był austriacki Niemiec Schubert, ten rzadko się na terenie zakładu pokazywał. Postrachem całej załogi był inspektor uprawy volksdeutsch Lokocz, przebywał zwykle w terenie, ale w okresie wykupu tytoniu bywał w zakładzie. Po wojnie chodziły głosy, że Lokocz będąc w terenie stykał się i współpracował z partyzantką, a jego groźna postawa jaką przybierał w fabryce, miała kamuflować jego prawdziwe oblicze. Kierownikiem fermentacji był Kołomłocki, jego zastępcą był inż. Bagiński. W budynku fermentacji były duże hale, w których pracowano. W jednej z hal sortowano przywożony windą w wykupu tytoń, dokonywały tego wyłącznie kobiety. Wiązki czyli „papusze” tytoniu posortowane według wielkości liści układano na drewnianych „ hordach” i mężczyźni odwozili je wózkami do komory fermentacyjnej, skąd po kilku dniach wybierano jeszcze gorący tytoń, który następnie wywożono do „belowni” do prasowania. Największe nasilenie pracy było w jesieni i zimą, kiedy plantatorzy odstawiali tytoń i na ten okres przyjmowano robotników i robotnice sezonowe.
Lata wojny.
Ludzie, którzy byli opuścili wieś, zaczynali wracać do swoich domostw. Pierwsze oddziały niemieckiego wojska zjawiły się we wsi 6 września. Kolumny samochodowe zatrzymywały się na szosie biegnącej przez wieś. Żołnierze niemieccy, w przeciwieństwie do naszych piechurów, którzy dziesiątkami kilometrów wędrowali pieszo, niewyspani, często głodni i zmęczeni – wyglądali świetnie, wypoczęci jechali na autach, ostentacyjnie zajadali czekoladę i palili papierosy. Niebawem przybył do wsi oddział Wermachtu i zakwaterował się głównie we dworze i we młynie. Tam także obrał sobie kwaterę dowódca tego oddziału, major Wermachtu, który później często konno przejeżdżał przez wieś. Pierwsze oddziały niemieckie przybywające do wsi miały trudności z porozumiewaniem się z miejscową ludnością. Wykorzystywano wówczas jako tłumacza mieszkańca wsi Saternusa, który przybył tu kiedyś, ożenił się i znał język niemiecki, gdyż pochodził ze Śląska. Wojsko zajęło tez na pewien czas szkołę. Wówczas zapobiegliwy kierownik szkoły p. Józef Celiński, by nie przerwać rozpoczętej już nauki, przeniósł zajęcia szkolne do dworku, gdzie były prócz kaplicy trzy duże pokoje i tam odbywały się lekcje. Nie wszyscy nauczyciele zgłosili się do pracy, kierownik szkoły zebrał jednak grono nauczycielskie uzupełniając je o nowe siły. Zatrudnił między innymi miejscową nauczycielkę Marię Halikówną, a potem także kilka innych osób, które przybyły do Bieńczyc z terenów zachodnich. Dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa Niemcy stosowali różne metody. Przede wszystkim istniało kilka rodzajów policji i strazy. Była żandarmeria, policja, służba specjalna, tajna policja, była straż kolejowa, leśna, pocztowa i różne straże przemysłowe w zakładach pracy. Niemcy powołali także Polską Policję, do której wciągali głównie przedwojennych policjantów, ale rekrutowali także ludzi nowych i szkolili ich na różnego rodzaju kursach, była także policja kryminalna, w której też służyło troche Polaków. Polska Policja była niemniej znienawidzona jak policja niemiecka. Innym sposobem zapewnienia sobie bezpieczeństwa byli zakładnicy. Wkrótce po wkroczeniu na ziemie polskie, zaczęli Niemcy stosować odpowiedzialność zbiorową. Zastrzelenie lub zamach na Niemca skutkował rozstrzeliwaniem kilkudziesięciu osób, których listy ogłaszano na specjalnych afiszach ( por. „Hitlerowskie afisze śmierci” ST. Dąbrowa-Kostka, wyd. ……). Na listach tych znajdowały się nazwiska osób już aresztowanych albo zakładników. W każdym mieście i każdej wsi wyznaczane były co kilka tygodni listy zakładników, którzy w wypadku zamachu na Niemców byli aresztowani i rozstrzeliwani. Wielu zakładników zginęło na forcie krzesławickim w latach 1939 – 1941. Zginęli tam m.in. zakładnicy z Myślenic aresztowani po zamachu bombowym na pocztę w tym mieście. W Bieńczycach zakładnicy wyznaczani byli co dwa tygodnie. Ich listę wywieszano w miejscach publicznych. Każdy z umieszczonych na liście drżał na samą myśl, żeby w tym czasie, gdy figurował na liście nie zaszedł jakiś wypadek i po cichu prosił Boga, by ten okres minął spokojnie. Wiadomości o aresztowaniach i rozstrzeliwaniach w Krakowie rozchodziły się lotem błyskawicy tak w mieście jak i po wsiach, a wszyscy to bardzo przeżywali. Prócz rozstrzeliwań, jakich dokonywali Niemcy w najbliższym sąsiedztwie w Bieńczycach, Krzesławicach, Grębałowie, Łegu czy na forcie krzesławickim, ogromną traumę w społeczeństwie powodowały także pacyfikacje dokonywane w Liszkach, na Woli Gustowskiej, Płaszowie czy w samym Krakowie. Wiosną 1941 roku, kwaterował we wsi batalion niemiecki, złożony za świeżo zmobilizowanych rezerwistów, którym dowodził starszy wiekiem kapitan. Żołnirze przez cały czas pobytu we wsi odbywali intensywne ćwiczenia zaprawiając się do oczekującej ich wojny ze Związkiem Radzieckim. Z początkiem lipca, już po napadzie Niemców na Związek Radziecki batalion ten odszedł na front. Tuż przed wojną Niemców ze Związkiem Radzieckim mieszkańcy wsi położonej w bezpośrednim sąsiedztwie lotniska byli świadkami ciągłego lądowania na lotnisku całych eskadr niemieckich samolotów odlatujących następnie w kierunku wschodnim. Czuło się wówczas, iż na coś się zanosi. Podany przez Oberkomando der Wermacht, w dniu 22 czerwca, komunikat o uderzeniu na Związek Radziecki był tylko potwierdzeniem tego, o czym po cichu mówiono od dawna. W następnych latach panował na lotnisku względny spokój, kiedy jednak Niemcy zaczęli ponosić na wschodnim froncie coraz to nowe klęski i zaczęli „wyrównywać front”, na polach w trójkącie między Czyżykami, Mogiłą i Bieńczycami umieszczona została jedna z wielu otaczających miasto, baterii artylerii przeciwlotniczej (F.L.A.K.). Bateria ta stała na tym miejscu do stycznia 1945 r. W jej obsłudze byli nie tylko Niemcy, ale także Ślązacy i Ukraińcy, którzy przychodzili do wsi i handlowali z miejscową ludnością sprzedając zimową bieliznę i inne części garderoby. Kiedy front zaczął się coraz bardziej przybliżać, przystąpiono do rozbudowy lotniska. Wcześniej już zbudowano na nim betonowy pas startowy, obecnie budowano promieniście odchodzące od tego pasa drogi betonowe, biegnące na odległość nawet do dwóch kilometrów, a obok tych dróg budowano w różnych miejscach wały ziemne, między którymi rozmieszczano samoloty, by w ten sposób chronić je od zniszczenia na wypadek nieprzyjacielskiego nalotu. Przy rozbudowie lotniska zatrudniona była młodzież polska zorganizowana w tzw. „Polnische Baudienst”, czyli Polska Służba Budowlana. Cała ta „Służba” złożona z kilkuset młodzieży rozbiegła się w jednym dniu, gdy na skutek postępu ofensywy radzieckiej, w lipcu 1944 r. władze niemieckie w Krakowie potraciły głowy, a Niemcy w ogólnym zamieszaniu zaczęli się z Krakowa ewakuować. W tym czasie Niemcy odczuwali już bardzo poważnie brak benzyny, samoloty myśliwskie rozmieszczono po polach, między owymi wałami, gdzie dociągano je na miejsce startu przy pomocy koni, by w ten sposób oszczędzać cenne paliwo. Pod nadzorem żołnierzy Wermachtu odbywało się latem i jesienią tego roku kopanie rowów strzeleckich i fortyfikacji na przedpolu Krakowa. Umocnienia te kopano począwszy od Wisły na północ, na polach wsi: Mogiła, Krzesławice, Lubocza, Grębałów, Kantorowice i Zesławice. Do pracy przy kopaniu umocnień zapędzano ludność miejscową oraz dowożono pracowników z różnych zakładów pracy z Krakowa. Od kopca Wandy w kierunku północnym do fortu w Grębałowie wykopano szeroki na kilka metrów i głęboki na cztery metry rów przeciwczołgowy. W rowach strzeleckich co kilkadziesiąt metrów przygotowano stanowiska dla broni maszynowej. Na nic się jednak zdały te zabiegi i na marne poszedł trud i wysiłek (na całe szczęście) ludności polskiej, gdyż Kraków został zdobyty słynnym manewrem marszałka Koniewa od północy i od zachodu. I gdy do Krakowa wkroczyły z tamtej strony oddziały Armii Czerwonej, już we czwartek dnia 17 stycznia 1945 r., do Bieńczyc wkroczył pierwszy oddział radziecki dopiero w piątek wieczorem, a do Mogiły w sobotę 19 stycznia 1945 r.
Tajne nauczanie
Na skutek działań wojennych nie rozpoczęła się w dniu 1 września nauka w żadnej szkole. Po przejściu frontu i zajęciu ziem polskich przez okupanta, dyrektorzy i kierownicy szkół prawie we wszystkich szkołach Krakowa rozpoczęli normalną naukę. W szkołach podstawowych nauka odbywała się przez cały okres okupacji z tym, że usunięto z programu takie przedmioty jak historia, geografia oraz historia literatury. Jako podręcznik do nauki języka polskiego zaczęto wydawać czasopismo „Ster”, które zawierało czytanki w tonie bardzo życzliwym dla Niemców. Żadnych innych podręczników nie wydawano, więc siłą rzeczy nauczyciele posługiwali się dotychczasowymi. Co śmielsi nauczyciele uczyli według dotychczasowego programu. Dawne inspektoraty szkolne pozostały, lecz dano im niemieckiego „scholrata”, który wydawał zarządzenia, czego i jak uczyć w szkole. Nauczyciele na ogół na różne sposoby przemycali naukę historii, geografii oraz historii literatury. Dla chętnych zaczęto urządzać po lekcjach obowiązkowych dodatkowe lekcje zakazanych przedmiotów, co było początkiem tajnego nauczania. Wszystkie szkoły średnie ogólnokształcące i zawodowe były zamknięte. Niemcy zakładali, że polską młodzież wystarczy nauczyć czytać, pisać i rachować. Dla roli, jaką wyznaczono Polakom to miało wystarczyć. Nie pozwolono także na otwarcie żadnych uczelni wyższych. Na dzień 6 listopada 1939 r. władze niemieckie zarządziły zebranie w Collegium Novum UJ wszystkich profesorów wyższych uczelni Krakowa. Na zebraniu tym miały być przedstawione podstawy i zasady dalszej pracy w tych uczelniach. Wszystkich profesorów i innych pracowników naukowych zgromadzonych w budynku otoczyła niemiecka policja, a wysoki rangą gestapowiec zakomunikował im, że za rozpoczęcie pracy na uczelniach bez zgody władz niemieckich zostają wszyscy aresztowani. Ponad setkę profesorów osadzono w więzieniu przy ul. Montelupich, a następnie wywieziono do obozów koncentracyjnych. Aresztowano także wielu profesorów i nauczycieli szkół średnich i wywieziono do więzienia w Wiśniczu. Pozwolono później na otwarcie niektórych szkół zawodowych. Przez cały czas okupacji czynna była szkoła zawodowa w budynkach AGH w Podgórzu. Uczyli w niej profesorowie AGH i poziom nauki w tej szkole był bardzo wysoki. Wokół pozostałych na wolności nauczycieli i profesorów szkół średnich i wyższych zaczęły gromadzić się grupy młodzieży chętnej do nauki i zaczęły powstawać komplety tajnego nauczania. Niebawem uformowane już polskie władze podziemne powołały do życia w każdym powiecie komisje oświaty i kultury, które ujęły te z początku samorzutnie powstające ogniska nauki w zorganizowane tajne nauczanie. Na terenie dawnego kuratorium krakowskiego kierował tajnym nauczaniem Jan Smoleń. Organem wykonawczym było okręgowe biuro szkolne, prowadzone przez Bronisława Chrzana i Ignacego Jakubca. Powstawały komplety tajnego nauczania w miastach, gdzie były przed wojną szkoły średnie i gdzie pozostało wielu uczących w tych szkołach nauczycieli. Powstały jednak także ośrodki tajnego nauczania we wsiach, gdzie w czasie okupacji znalazło schronienie wielu profesorów i nauczycieli, którzy ścigani przez Niemców opuścili dotychczasowe miejsca zamieszkania. Byli wśród nich także profesorowie wyższych uczelni i inni nauczyciele z przyłączonych do Niemiec i Związku Radzieckiego dawnych ziem polskich na zachodzie i wschodzie. W wielu wiejskich miejscowościach powstały bardzo prężne ośrodki tajnego nauczania , liczące po kilkadziesiąt osób zdobywających wiedzę w tych ciężkich warunkach okupacji. Wśród uczących było wielu księży, którzy z natury rzeczy jako posiadający przygotowanie pedagogiczne angażowali się do tej pracy . Przed komisjami odbywały się egzaminy w zakresie tzw. małej matury po gimnazjum i matury licealne. W wielu miejscowościach ośrodki tajnego nauczania dały po wojnie początek szkołom średnim. W Krakowie działał także podziemny tajny Uniwersytet Jagielloński. Pozostali na wolności profesorowie i inni pracownicy nauki gromadzili koło siebie studentów, którzy na skutek wojny zmuszeni byli przerwać naukę. Studenci ci zdawali egzaminy oraz przygotowali prace dyplomowe. Wielu z nich po wojnie zdawało egzaminy magisterskie i doktoraty. Pracą podziemnego uniwersytetu kierował profesor Małecki. Na tajnym uniwersytecie studiowali także maturzyści, którzy zdawali maturę na tajnych kompletach i przystępowali do nauki na pierwszych latach studiów. Gdy skończyła się wojna, kontynuowali naukę na otwartych znów uczelniach. Na terenie powiatu krakowskiego istniało w czasie okupacji sześć ośrodków tajnego nauczania. Ich pracą kierował początkowo Walerian Naturski z Krzeszowic, a po jego aresztowaniu Stanisław Gawęda z Wieliczki. Jeden z ośrodków tajnego nauczania w powiecie krakowskim działał w Bieńczycach i był kierowany przez Józefa Celińskiego – kierownika tutejszej szkoły, a pod koniec okupacji przez Wincentego Chomę. Czynnych tu było siedem kompletów tajnego nauczania na poziomie gimnazjalnym i licealnym. Nauka odbywała się w szkole po południu lub w domach prywatnych Osiadłego, Chomy i Kotyzy w Bieńczycach oraz Englisza w Mistrzejowicach. Nauczycielami byli: ks. Adam Biela, Józef Celiński, Wincenty Choma, Maria Dziedzic, Ignacy Jakubiec, Jan Kotyza, Maria Kotyza, Jan Rasak i Adam Tęcza.
W kompletach tych uczyli się:
w I komplecie licealnym:
Jan Bochenek, Janina Ciepiela, Henryk Górecki, Eugeniusz Hajto i Andrzej Świerczewski,
w II komplecie licealnym:
Józef Osiadły, Julian Osiadły, Mieczysław Ptak, Władysław Walerian,
w komplecie liceum pedagogicznego:
Zofia Ciepiela, Krystyna Kozłowska, Elżbieta Krawczyk, Anna Pilzneńska, Maria Trznadel, Aleksandra Świerczewska, Kazimierz Zamojski i Zofia Zybura,
w komplecie I-II klasy gimnazjalnej:
Jerzy Bednarski, Jan Cebula, Kazimierz Królikowski i Jan Pyczek,
w komplecie I-III klasy gimnazjalnej:
Danuta Celińska, Franciszek Ciepiela, Leszek Jakubowski, Henryk Krawczyk, Franciszek Pyrlik, Zenon Węgrzynowicz i Józef Zybura,
w komplecie I klasy gimnazjalnej: Maria Biedroń, Władysław Bochenek, Ryszard Dudlej, Edward Englisz, Wanda Jędrszczyk, Aleksandra Kotyza, Helena Osiadły, Wiesław Pyczek, Władysława Raźny, Katarzyna Walerian, Zofia Waśko, Eugeniusz Wróbel,
w komplecie I klasy gimnazjalnej: Zofia Ciepiela, Zofia Nawara, Maria Osiadły, Helena Papierz, Zbigniew Pyczek, Maria Śmigaj i Zofia Sobiech.
Wszyscy oni po wojnie kontynuowali naukę w szkołach średnich, a niektórzy z nich ukończyli studia wyższe.
Żona Marysia ukończyła Seminarium Nauczycielskie w Krakowie w roku 1932, ale pracy w szkolnictwie nie zdołała znaleźć. W latach 1934-1939 prowadziła w Bieńczycach przedszkole zorganizowane przez Związek pracy Obywatelskiej kobiet. W roku 1939 Józef Celiński uruchamiając po kampanii wrześniowej szkołę podstawową w Bieńczycach, zaangażował ją do pracy, gdyż wakowało miejsce na skutek nie zgłoszenia się do pracy jednej z dotychczasowych nauczycielek. Uczyła cały rok szkolny 1939-1940. Z końcem tego roku jako mężatka została zwolniona z pracy, gdyż Niemcy nie pozwalali na zatrudnianie w szkolnictwie mężatek. W ciągu tego roku w obawie, by Niemcy nie zabrali lub nie zniszczyli patriotycznych książek znajdujących się w bibliotece szkolnej, kierownik usunął z biblioteki poważną ilość tego rodzaju książek, a znając moją żonę z jej dotychczasowej pracy społecznej na terenie wsi i bezkompromisowej postawy w stosunku do Niemców, przekazał jej książki do przechowania. Podobnie postąpił z obrazami i ilustracjami o treści patriotycznej służącymi jako pomoce naukowe do nauki historii. Z książek korzystały później komplety tajnego nauczania. Tak książki jak i obrazy po odzyskaniu wolności wróciły do szkoły. W roku 1942, kiedy mieszkaliśmy już w domu teścia Wojciecha Halika, zgłosili się do nas pewnego razu dwaj chłopcy z Bieńczyc, uczniowie III klasy podstawowej i oświadczyli, że chcą się uczyć historii i geografii Polski. Byli to Wiesław Pyczek i Janek Jędrszczyk, potem dołączyli do nich jeszcze inni i tak powstał komplet tajnego nauczania. Ja w tym czasie już nie pracowałem w Zarządzie Miejskim, gdyż zostałem dyscyplinarnie zwolniony za fałszowanie kart meldunkowych. Żona uczyła tych chłopców historii a ja geografii. W naszym mieszkaniu przez jeden rok uczył się komplet gimnazjalny złożony z Marii Bieroń, Ryszarda Dudleja, Edwarda Englisza, Władysławy Raźny, Katarzyny Walerian i Zofii Waśko. W następnym roku komplet ten zbierał się w domu Englisza w Mistrzejowicach W roku 1969 zorganizowaliśmy w Oddziale ZBOWID w Nowej Hucie seminarium poświęcone tajnemu nauczaniu w gminach Mogiła i Ruszcza, wchodzących obecnie w skład Nowej Huty. Przybyło na nie kilkudziesięciu nauczycieli uczących w kompletach oraz kilkudziesięciu byłych uczniów. Referat na temat szkolnictwa polskiego w czasie okupacji i tajnego nauczania wygłosił kierownik ośrodka tajnego nauczania w Bieńczycach Józef Celiński. W dyskusji zabierali głos uczący w kompletach oraz byli uczniowie, wspominając z wielką wdzięcznością tamte czasy i warunki w jakich przyszło im się uczyć w czasach hitlerowskiej okupacji. Po przejściu Armii Czerwonej rozpoczęło się organizowanie w Mogile filii Gimnazjum Spółdzielczego, jakie powstało w Krakowie przy ul. Św. Jana, a którego dyrektorem był znany działacz ludowy, przewodniczący Trójki Wojewódzkiej ROCH mgr Józef Marcinkowski ps. Tracz. Główną orędowniczką utworzenia filii gimnazjum w Mogile była Helena Mierzwina (żona Stanisława Mierzwy ps. Słomka, członka Delegatury Rządu Londyńskiego, niebawem wywiezionego do Moskwy i tam więzionego). Mierzwina była działaczką przedwojennych „Wici”, a w czasach okupacji Ludowego Związku Kobiet. Mieszkała wtedy w Mogile, a pochodziła z naszego terenu z Kościelnik. Za punkt honoru wzięła sobie zorganizowanie w Mogile szkoły średniej, na wzór wielu szkół powstających w tym czasie w ośrodkach wiejskich. Najprościej było oprzeć ją o istniejące już w Krakowie Gimnazjum Spółdzielcze. Grono nauczycielskie skompletowano przede wszystkim z osób uczących w czasie okupacji w Bieńczycach w Ośrodku Tajnego Nauczania, którym kierował kierownik szkoły Józef Celiński. Kierownikiem został pan Przygodzki, absolwent Wydziału Filozoficznego UJ. Jakkolwiek jego specjalnością były języki starożytne, uczył innych przedmiotów, między innymi matematyki. Uczył na początku Józef Siemek (w czasie okupacji w Mogile ożenił się z córką młynarza Lelity Kazimierą), polonista, później znany działacz partyjny. Zaangażowano także i mnie. Jako kierownikowi Spółdzielni zlecono mi między innymi prowadzenie zajęć z zakresu spółdzielczości. Szkoła mieściła się w budynkach klasztornych. Były trzy klasy mieszane, dziewczęta i chłopcy po szkole podstawowej, część z najbliższych wsi Mogiła, Bieńczyce, Krzesławice i Pleszów, część z Kościelnik i Rusocic. Dla nich w pomieszczeniach klasztornych zorganizowano internat. W ten sposób zaczęła działać filia krakowskiego gimnazjum kupieckiego (później Technikum Handlowego). W szkole tej przez kilka lat jej istnienia uczyło się około stu okolicznych dziewcząt i chłopców.
Zbrodnie w forcie krzesławickim
Po kampanii wrześniowej forty położone na północ i wschód od wsi pozostały puste. Na ich przedpolach i fosach okoliczna ludność wypasała bydło. Jesienią 1939 roku zaczęły między ludźmi krążyć głuche wieści, ze na forcie krzesławickim Niemcy rozstrzeliwują ludzi. Nie uszły uwagi mieszkańców okolicznych wsi ponure korowody aut ciągnących w kierunku fortu. Rano słyszano salwy i pojedyncze strzały. W cichym dotychczas forcie zapanowała zbrodnia. W przeddzień rozstrzeliwań, drogą do fortu przemierzali skazańcy z łopatami, by własnymi rękami kopać sobie groby. Pierwsze rozstrzeliwania na forcie miały miejsce późną jesienią 1939 roku. Poprzedniego dnia przywożono autami więźniów, którzy kopali groby, następnego dnia rano rozlegały się na forcie strzały, ginęli tam więźniowie przywożeni z więzień krakowskich. Ludzie przychodzący na fort po egzekucjach znajdowali świeże groby oraz walające się w ich pobliżu różne drobiazgi jak szaliki, chustki, papiery, ślady krwi, a nawet odstrzelone części ciała. Na drodze z Krakowa znajdowano kartki i grypsy pisane przez więźniów zawiadamiające o tym, ze jadą albo kopać groby, albo jadą na rozstrzelanie. Jeszcze w czasie okupacji na grobach składano kwiaty i wieńce. Czyniła to okoliczna ludność jak również żołnierze Batalionów Chłopskich. Jesienią 1945 roku Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich przystąpiła do badania zbrodni popełnionych na forcie. Pracami kierował okręgowy sędzia śledczy prof. Jan Sehn. Roboty ziemne wykonywali jeńcy niemieccy. Pocięcie całego fortu rowami głębokości 1 m. pozwoliło na wykrycie 29 zbiorowych grobów. Po odkopaniu grobów każde zwłoki zaopatrywano blaszką z numerem oraz poddawano je dokładnym oględzinom i sekcji. Pobierano przy tym znajdujące się przy zwłokach charakterystyczne przedmioty mające ułatwić rozpoznanie zwłok. Łącznie w 29 grobach znaleziono 440 zwłok, w tym 10 kobiecych. Większość, bo aż 395 zwłok miało uszkodzone od pocisków czaszki. Na podstawie znalezionych przy nich różnych przedmiotów oraz dokładnych oględzin, zdołano ustalić 104 pewnych nazwisk oraz 78 prawdopodobnych, 258 ofiar pozostało jednak bezimiennych mimo skrupulatnych badań. Ofiarami byli ludzie młodzi, co można było stwierdzić na podstawie zidentyfikowanych zwłok, a większą część stanowiła inteligencja. Byli także robotnicy, chłopi, kupcy itp. Potencjalnym przestępcą w oczach Niemców był każdy Polak. Rozstrzeliwano na forcie aktywnych działaczy i bojowników Polski Podziemnej, ale byli też ludzie schwytani w łapankach ulicznych, zakładnicy oraz ci co przewozili nielegalnie żywność ze wsi do miasta czy chłopi, którzy na czas nie oddali kontyngentów. Głównym więzieniem w Krakowie, gdzie przetrzymywano Polaków było dawne więzienie wojskowe przy ul. Montelupich. Siedzieli tam różni ludzie: młodzi, schwytani w czasie przedostawania się przez góry, by dostać się do polskiego wojska na zachodzie, przebywali tam mieszkańcy Krakowa podejrzani o pracę konspiracyjną. Jeden z nich, profesor gimnazjum Sobieskiego, Marian Lubaczewski tak napisał bezpośrednio przed śmiercią:
Cieszę się, że tu wszyscy są tak bardzo dzielni,
Cieszę się, że nie ginę jak zwykły śmiertelnik,
Cieszę się, ze moja żona dokończy moje dzieło
jeszcze niedokończone,
Cieszę się, ze mi przypadł los moich dziadów
w udziale
I, że wśród wrogich Niemców piekło miałem stale,
A pozostałem niezłomny i dumny,
I spocznę we wspólnym grobie, a nie na dnie trumny.
3.7.1940 r., dzień moich urodzin M. Lubaczewski
Podobnie inni więźniowie Montelupich niepewni swego losu pisali do rodzin po kryjomu grypsy, w których donosili o wyjazdach do kopania grobów, o odbytych sądach i o czekaniu na wyrok. Wielu z nich łudziło się, że wyjdą na wolność i przygotowywali projekty i plany na przyszłość, inni dawali polecenia dla żony, dla rodzin, jeszcze inni prosili o przysłanie bielizny, paczek z żywnością, o to, by mogli być zwolnieni z więzienia. Także z więzienia śledczego mieszczącego się przy ul. Senackiej zwanego więzieniem św. Michała wywożono więźniów na rozstrzelanie w Krzesławicach, często byli to aresztowani, co do których toczyło się śledztwo, nie byli więc jeszcze zasądzeni i takich także wywoziła policja do obozów i na rozstrzelanie. Zabijano na forcie także zakładników, aresztowanych za to, ze w danej miejscowości dokonano zamachu na Niemców lub na jakiś urząd. Tak było z zakładnikami z Myślenic, gdzie 21 czerwca 1940 r. wybuchła bomba w tamtejszym urzędzie pocztowym. Po ich rozstrzelaniu w dniu 29 czerwca, zgromadzeni w sąsiednich celach wiedzieli, ze pójdą w następnej kolejce. Przebywali tam w większości aresztowani w drodze na Węgry. Był wśród nich Stanisław Marusarz, znany skoczek narciarski i inni zakopiańczycy oraz wielu inteligentów krakowskich, m.in. Marian Lubaczewski i Józef Czernek z Krzesławic. W celi, gdzie siedział Marusarz powstała myśl ucieczki. W nocy z 1 na 2 lipca przy pomocy nóg stołowych wygięli kraty w oknie, Wczesnym rankiem przystąpili do działania. Uciekających przepychano przez wąski otwór w kracie. Z okna opuszczali się na związanych prześcieradłach. Pierwszych sześciu, wśród których był Marusarz zeskoczyło szczęśliwie, przesadzili mury i rozbiegli się w różne strony. Siódmego zauważyli Niemcy i zaczęli strzelać, tym siódmym był prof. Wawrzeczko. Pozostałych wywieziono w dniu 2 i 4 lipca na fort w Krzesławicach i rozstrzelano. Krwawy sezon na forcie trwał od listopada 1939 do wiosny 1941 roku, z największym nasileniem latem 1941 r. W lecie 1940 roku został uruchomiony obóz w Oświęcimiu i tam zaczęły płynąć transporty z Montelupich. Z miejscowych oprócz wymienionego Józefa Czernka z Krzesławic zginął rozstrzelany na forcie Tadeusz Rolnik, prawnik z Kocmyrzowa. W 1946 roku zaraz po ekshumacji zwłok pomordowanych powstał Obywatelski Komitet Budowy Pomnika Ofiar Zbrodni Hitlerowskich. Dopiero jednak w 1956 r. z inicjatywy Zarządu Oddziału Związku Bojowników o Wolność i Demokrację w Nowej Hucie zdołano uporządkować otoczenie grobu i dnia 27 maja odsłonięto na grobie tablicę pamiątkową, a w 1957 r. – pomnik, którego autorem jest grupa inżynierów i plastyków z krakowskiego „MIastoprojektu”, zaś uroczystość była wielką manifestacją społeczeństwa Krakowa i Nowej Huty.
Kliknij tu na zdjęcie z inskrypcjami
Mordowanie Żydów
Niedługo po wkroczeniu Niemców do Krakowa władze okupacyjne wydały zarządzenie zobowiązujące wszystkich Żydów do noszenia gwiazdy syjońskiej, jako znaku rozpoznawczego, że noszący ten znak nie jest aryjczykiem. Do noszenia gwiazdy zobowiązani byli nie tylko Żydzi właściwi, lecz także te osoby, które przeszły na chrystianizm i ich potomkowie aż do trzeciego pokolenia. Te osoby na ogół gwiazd nie nosiły, żyły one jednak pod ciągłym strachem, by ktoś ich nie zdradził przed Niemcami, wypadków takiej zdrady jednak nie było. W Bieńczycach i okolicy mieliśmy kilka takich osób, nikomu jednak nie przychodziło nawet do głowy, by na ten temat nawet mówić. Była w Bieńczycach autentyczna Żydówka Krajewska, żona piekarza, która przebywała we wsi, służyła nawet Niemcom jako tłumaczka, gdyż pochodząc z Bielska znała bardzo dobrze język niemiecki. Niemcy używali początkowo Żydów jako siły roboczej, nie zważając na ich zawód i wykształcenie, wszystkich pędzono do pracy fizycznej, a byli wśród nich żydowscy adwokaci, lekarze i inne wolne zawody. W następnym etapie utworzono w Krakowie, na Podgórzu „getto” żydowskie, i tam spędzono wszystkich Żydów z Krakowa. Opróżniano całe dzielnice i ulice zamieszkałe przez Żydów jak słynny Kazimierz, Stradom i wiele ulic. Zagęszczenie na terenie „getta” było bardzo duże. Niektórzy Żydzi nie chcąc iść do „getta” zamieszkali w podkrakowskich wsiach. Opłacając się sowicie wójtowi uzyskali na pewien czas zezwolenie na zameldowanie po wsiach. Żydzi z „getta” byli wyprowadzani na roboty do miasta, przy tej okazji mogli byli przynieść sobie i rodzinom coś do jedzenia. Getto było otoczone murem i strzeżone przez policję niemiecką. Wewnątrz mieli swój samorząd i własną policję żydowską. Wszystko to jednak było tylko po to, by przy pomocy samych Żydów tym bardziej ich wykorzystać i gnębić. Potem „getto” zaczęto likwidować wywożąc Żydów do obozu w Oświęcimiu, by tam truć gazami i palić w krematoriach. Wywożono także Żydów z „getta” w okolice Wieliczki i Niepołomic i rozstrzeliwano. Przyszła także kolej na tych Żydów, którzy w pierwszych miesiącach okupacji schronili się na wieś. Tych spędzono także na jedno miejsce i wywieziono w okolice Niepołomic i tam rozstrzelano. Egzekucji dokonywała policja niemiecka, uczestniczyła w tym także policja polska. Po zlikwidowaniu „getta” i większości Żydów, tylko pojedyncze osoby pokazywały się czasem w okolicach. Jeden Żyd, dawny mieszkaniec Bieńczyc – Samuel Wohlfeiler ukrywał się przez pewien czas u swych znajomych na wsi, potem jednak w obawie, by go nie wykryto przeniósł się do innej miejscowości i szczęśliwie przeżył okupację. Zmienił nazwisko i nazywał się po wojnie Kowalski. Jego starszy brat Herman wraz z dwoma synami znalazł się w obozie oświęcimskim, przeżył obóz, wrócił, zamieszkał w Czyżynach, a potem wyjechał do Izraela. Przechowywał w Bieńczycach Żydów Jan Biernacik. W Krzesławicach we młynie przechowywała się żydowska rodzina Kanarków, ktoś ich jednak zdradził. Niemcy otoczyli młyn i zabrali całą rodzinę. W pożydowskiej karczmie w Krzesławicach na „Buciorach” powstała spółdzielnia spożywców. Niestety polscy policjanci z posterunków w Mogile i w Bieńczycach zapisali się i tu niechlubnie. Wyłapywali oni Żydów i Żydówki na szosie do Kocmyrzowa i obrabowawszy icj z posiadanego dobytku albo oddawali ich w ręce niemieckie albo rozstrzeliwali na miejscu. Tak rozstrzelano dwie Żydówki w Bieńczycach nad rzeką Dłubnią w pobliżu młyna Kaczorowskiego. Z bieńczyckiego posterunku zyskali pod tym względem niechlubną sławę policjanci: Roczniak, Gwóźdź, Kowalik i Resmer.
Mord na posterunku.
Pewnego sierpniowego wieczoru 1942 r. drogą między piekarnią Władysława Motyki, a młynem wracał z libacji u piekarza wraz ze swoją żoną komendant miejscowego posterunku polskiej policji Wojciech Roczniak. Koło zabudowań Jurka w pobliżu rzeki Dłubni został postrzelony. Dostał strzał w okolicy obojczyka oraz lekko zraniony był w czoło. Różne były wersje na temat tego wypadku, żona Roczniaka twierdziła, że jej mąż został postrzelony przez człowieka, który nadjechał rowerem od strony młyna, inni twierdzili, że Roczniak postrzelił się sam, co nie jest wykluczone, gdyż już wcześniej po pijanemu chciał się strzelać, zaś po powrocie ze szpitala, po wypadku miał zakaz noszenia broni. Jeszcze inni utrzymywali, że sprawcą postrzelenia mógł być policjant Rezmer, bowiem powszechnie były znane napięte między nimi stosunki, a w ogóle stosunki między komendantem a jego podkomendnymi nie należały do najlepszych. Trzeba tu także naświetlić stosunki , jakie panowały we wsi w czasie okupacji. Trzej ludzie: wójt Jan Ciepiela, sołtys Wojciech Biernacik oraz komendant posterunku byli postaciami urzędowymi, od których wiele zależało, i wiele mogli zrobić – tak dobrego jak i złego – dla mieszkańców wsi. Tacy zaś ludzie jak piekarz Władysław Motyka czy masarz Stanisław Krawczyk byli ze względu na prowadzone przez siebie interesy mocno od tamtych uzależnieni. Dochodzi do tego jeszcze zawiadowca stacji kolejowej Józef Suzik, który miał stałe kontakty z Niemcami z racji pełnionej funkcji, a kolej była dostawcą nielegalnego węgla dla ludzi. /…/ Po opisanym „zamachu” na Zycie Roczniaka, rannego odprowadzono na posterunek, nastepnie wezwane pogotowie zabrało go do szpitala, gdzie przebywał około trzech tygodni. Na drugi dzień po strzelaniu zjechali na posterunek Niemcy i rozpoczęło się śledztwo. Przy pomocy miejscowych policjantów stworzono hipotezę, że „zamach” na Roczniaka był wyrazem zemsty ze strony rodziny, zastrzelonego na wiosnę tego roku przez policję Władysława Kotyzy. W związku z tym sprowadzono na posterunek całą rodzinę Kotyzów; staruszków rodziców, cztery ich córki, zięciów oraz syna Idziego. Sprowadzono także szwagra zastrzelonego, Filipa Kowalskiego z Krzesławic. Poza tym wezwano także na posterunek mieszkańca Krzesławic Antoniego Waleriana, który wielokrotnie miał scysje z bieńczyckimi policjantami. Wzywano na posterunek także Piotra Kotyzę, lecz policjant nie zastał go w domu, ostrzeżony bowiem wcześniej zdołał opuścić wieś. Posterunek policji mieścił się w domu Możejki, szwagra zastrzelonego Kotyzy. Także i właściciela domu wraz z zoną i wszystkimi doprowadzonymi zamknięto w piwnicy, i kolejno wszystkich przesłuchiwano doprowadzając ich z piwnicy do kancelarii mieszczącej się na piętrze. Pierwszego zastrzelono Filipa Kowalskiego, mordu tego dokonano na klatce schodowej, na oczach przechodzącej właśnie na przesłuchanie Możejkowej. Ciało jego zabrano i przewieziono do kostnicy na cmentarzu w Mogile. Śledztwo trwało dalej. Pod wieczór wyprowadzono tylnymi drzwiami na podworzec naprzód Idziego Kotyzę, a następnie Antoniego Waleriana. Obu zabił niemiecki policjant strzelając do nich z tyłu. Resztę aresztowanych zwolniono. Ciała pomordowanych podobnie jak poprzedniego odwieziono na cmentarz w Mogile, gdzie ich następnego dnia pogrzebano. Znowu przez głupotę i nieodpowiedzialność, a może nawet złośliwość ludzi ubranych w mundury polskich policjantów zginęły niepotrzebnie trzy niewinne osoby. Roczniak z chwilą zakończenia niemieckiej okupacji zniknął z Bieńczyc. Chodziły wieści, że przebywał na ziemiach zachodnich. Resmer był sądzony i otrzymał kilka lat więzienia, był także sądzony Kowalik. Gwóźdź podobnie jak Roczniak wyjechał i stracił się gdzieś na Ziemiach Odzyskanych.
Zamordowanie 10 Polaków w Krzesławicach
W Krzesławicach obok dawnego toru kolejowego znajduje się pomnik postawiony na pamiątkę rozstrzelania w tym miejscu 10 zakładników w odwet za rzekomy zamach na Bahnschutzów (niemieckich strażników kolejowych) w listopadzie 1943 r.
Kiedy jesiennym wieczorem 1943 r. pociąg osobowy jadący z Kocmyrzowa do Krakowa przebywał odcinek między Grębałowem a Bieńczycami, w jednym z wagonów zabawiali się przy alkoholu niemieccy strażnicy. Finałem zabawy była strzelanina. Strażnicy oddawali przez okna na zewnątrz serie z automatów. Na stacji kolejowej w Bieńczycach jeden ze strażników oddał serię strzałów w kierunku oświetlonych okien sąsiadującego ze stacją domu Turbasów. Na odgłos strzałów podbiegła do okna Zofia Turbasowa obok niej był także sześcioletni syn. Dwa pociski trafiły Turbasową w piersi, przeszły na wylot i utkwiły w przeciwległej ścianie. Kilka innych pocisków utkwiło w zewnętrznej ścianie obok okna. Podczas gdy jedni z domowników ratowali matkę jeden z synów wybiegł z domu po lekarza K. Łowczowskiego. Bahnschutze oddali także za nim serię strzałów. Przybyły lekarz udzielił matce pierwszej pomocy. Przybył także miejscowy ks. Franciszek Ciepiela, który udzielił jej Sakramentów św. Następnego dnia 13 listopada odwieziono ją do szpitala, gdzie jednak po operacji zmarła. Pochowana została na cmentarzu w Raciborowicach. Następnego dnia przyjechali Niemcy i przeprowadzili śledztwo. Wynikiem śledztwa była masakra dziesięciu zakładników przywiezionych autem z Krakowa, których rozstrzelano na polu gospodarza Lutego tuż przy torach kolejowych na terenie gromady Krzesławice. Naoczny świadek egzekucji Jan Walerian z Krzesławic tak opowiada o tym tragicznym wydarzeniu: „W dniu rozstrzelania dziesięciu osób w Krzesławicach szedłem drogą od „Buciorów” do swego domu w Krzesławicach. Koło domu Zamojskiego zostałem zatrzymany przez niemieckiego żołnierza stojącego na drodze. Zauważyłem więcej żołnierzy stojących w odległości około 50 m. na polu Lutego oraz na torze kolejowym, żołnierze ci zamykali czworobok u zbiegu drogi i toru kolejowego. Na drodze tuż obok toru stały dwa auta, jedno małe, osobowe i drugie ciężarowe, kryte plandeką. Właśnie z auta ciężarowego wysiadali ludzie ubrani po cywilnemu, jeden z nich miał rozdarte spodnie od dołu aż powyżej kolana, przez to rozdarcie widać było protezę, człowiek ten szedł kulejąc a przechodząc rów dzielący drogę od pola – upadł. Kiedy przeszli przez rów ustawiono ich równolegle do toru kolejowego, naprzeciw stanęli gestapowcy z automatami, jeden z nich trzymał w ręku laskę względnie trzcinkę, która jakoś dziwnie błyszczała. Stojącym w szeregu więźniom rozkazano obrócić się twarzami od toru kolejowego tak, że stanęli tyłem do ustawionych gestapowców z bronią. Gestapowiec, który trzymał w ręku laskę wzniósł ją do góry a następnie opuścił. Padły strzały, wszyscy więźniowie upadli. Wydający komendę podszedł następnie do leżących i dwukrotnie strzelił dobijając tych, którzy dawali jeszcze znaki życia. Po dokonaniu tego morderstwa, żołnierz, który mnie zatrzymał pozwolił mi odejść. Przechodząc obok miejsca egzekucji w odległości około 15 m, widziałem leżące, zakrwawione ciała zamordowanych, a wśród nich sterczącą protezę owego kulejącego więźnia. Po pewnym czasie grupa więźniów, która przyjechała tym samym autem co rozstrzelani, załadowała ciała pomordowanych do auta ciężarowego i wraz z nimi odjechały oba auta w kierunku Krakowa. Na miejscu rozstrzelania pozostały kałuże krwi oraz strzępy ubrań i drobne przedmioty osobistego użytku”. Niebawem ludność miejscowa usypała na miejscu egzekucji niewielki kopczyk umieszczając na jego szczycie krzyż drewniany, a całość miejsca otoczono sztachetami. Na uroczystość Wszystkich Świętych co roku składane są na miejscu stracenia polskich patriotów kwiaty i pali się światło. W 1967 roku Koło ZBOWiD przy Zakładach Przemysłu Tytoniowego w Czyżynach zbudowało na tym miejscu betonowy pomnik, który przypominać będzie, że miejsce to zostało zbroczone krwią niewinnie pomordowanych patriotów polskich przez hitlerowskich okupantów.
Zbrodnia w Grębałowie
Na osiedlu Wzgórza Krzesławickie obok ulicy Kocmyrzowskiej znajduje się mały pomnik z piaskowca przedstawiający płaczącą niewiastę. Pomnik ten postawiono w roku 1963 staraniem Koła ZBOWiD przy Hucie im.Lenina na pamiątkę rozstrzelania 80-ciu polskich więźniów z wiezienia przy ul. Montelupich w Krakowie. Mord ten był represją za zastrzelenie dwóch Bahnschutzów w pociągu koło stacji w Grębałowie oraz dwa napady na pociągi wąskotorowej kolei w Topoli Łyszkowicach w powiecie miechowskim. Napadów w Topoli i Łyszkowicach dokonały oddziały Inspektoratu Armii Krajowej „Maria” (106 Dywizja A.K.). Kto dokonał zamachu w Grębałowie – nie wiadomo. Opis zbrodni oparty jest na relacji Salomei Morawiec, mieszkanki Grębałowa, która przebieg zbrodni obserwowała ze swego domu położonego w pobliżu miejsca zbrodni. We środę dnia 26 stycznia 1944 r. około godziny 21 pociąg jadący z Kocmyrzowa do Krakowa mijał stację kolejową w Grębałowie. Kiedy pociąg zbliżał się w okolicę fortu w jednym z jego wagonów wywiązała się strzelanina. Na wzgórzu koło fortu pociąg się zatrzymał. Jak się potem okazało nieznani osobnicy strzelali w pociągu do niemieckich strażników kolejowych. Jeden ze strażników został zastrzelony, drugi ranny wyskoczył z pociągu. W czasie strzelaniny ranne zostały również dwie kobiety. Ranny strażnik wyskakując z pociągu pchnął owe kobiety tak, ze wypadły z pociągu. Kobiety te powracały z okolic Proszowic wioząc z sobą zakupione artykuły żywnościowe. Jedna z nich pochodziła z Prądnika, druga z Rakowic. Ranne kobiety schroniły się do domu Salomei Morawiec, gdzie udzielono im pierwszej pomocy. Po pewnym czasie od strony fortu nadjechała furmanka. Dwaj nieznani mężczyźni przynieśli do mieszkania Morawcowej ciężko rannego Bahnschutza. Oświadczyli oni, ze na drodze z Grębałowa do Krzesławic zatrzymali ich dwaj partyzanci i polecili im zabrać zabitego Niemca, leżącego przy torze kolejowym. W rannym rozpoznano Bahnschutza nazwiskiem „Rudek”, który pełnił służbę w pociągu. Niemiec miał około 40 lat, był ranny w głowę i w brzuch. Z otwartej rany wychodziły mu wnętrzności. Karabin zostawił w pociągu, w zaciśniętej dłoni trzymał pistolet. Rannemu udzielono pierwszej pomocy. Telefonicznie zawiadomiono o wypadku stację kolejową w Czyżynach. Około godziny 24-tej od strony Bieńczyc nadjechała lokomotywa z jednym wagonem, w którym przyjechało około 20 polskich kolejarzy z lekarzem dr. Ottenbreitem z Czyżyn. Według relacji polskich kolejarzy, obecni na stacji kolejowej w Czyżynach Niemcy nie odważyli się na wyjazd. Dr. Ottenbreit opatrzył rannego Niemca oraz kobiety i wszystkich zabrano do wagonu kolejowego i lokomotywa wraz z kolejarzami odjechała w stronę Bieńczyc. Na drugi dzień, w czwartek około godziny 7-mej rano kolejarz Kazimierz Stolarski z Kantorowic pracujący na stacji kolejowej w Czyżynach wracając po pracy do domu, przyniósł wiadomość, ze ranny Niemiec zmarł w szpitalu w czasie operacji. W tym samym dniu około godziny 9-tej przyjechało do Grębałowa autem osobowym czterech Niemców. Byli w mundurach, jeden z nich mówił po polsku i służył za tłumacza. Wypytywano, kto rannego Niemca znalazł, i kto jakiej udzielił mu pomocy, czy pociąg się zatrzymał, czy słyszano strzały. Tłumacz wyraził się do spisującego protokół, ze „wieś Grębałów należy spalić, bo tam są partyzanci i bandyci”. Po spisaniu protokołu Niemcy odjechali. Ten i następny dzień minęły spokojnie. W sobotę około godziny 9-tej przybyli Niemcy, zatrzymali ruch na szosie, obstawili teren po obu stronach drogi gęstym kordonem ubezpieczając się w ten sposób ze wszystkich stron. Wszystkich Niemców było około setki. Przyjeżdżali autami ciężarowymi, które zatrzymały się na zakręcie szosy. Auta były zakryte plandekami. Po rozstawieniu ubezpieczenia zaczęto z samochodów wyładowywać powiązanych dwójkami mężczyzn w cywilnych ubraniach. Każdy z nich miał głowę obwiązaną białą przepaską. Wszystkich wyładowanych z aut umieszczono w rowie obok szosy. Następnie odbywało się rozstrzeliwanie przywiezionych osób na polu w odległości około 10 m od rowu po zachodniej stronie szosy. Po dziesięciu wyprowadzano ich na pole ustawiając w jednym szeregu, twarzami do Niemców ustawionych na szosie. Wykonujących egzekucję było dziesięciu i dowódca. Strzelali równocześnie na komendę, do klęczących na polu ofiar. Po zastrzeleniu każdej dziesiątki dowódca podchodził do każdego z leżących i nogą przyciskał jego głowę do ziemi, a gdy ofiara dawała jeszcze znaki życia – dobijał strzałem z pistoletu w głowę. W podobny sposób zamordowano wszystkich pozostałych. Razem zginęło 80 osób. Jedna z dziesiątek przeznaczonych do rozstrzelania, szybko samorzutnie ustawiła się do stracenia klękając w szeregu bez rozkazu. Wówczas Niemiec wydający komendę poderwał ich do postawy stojącej, przetrzymał ich w tej postawie przez kilka minut i dopiero na rozkaz kazał im klęknąć i wykonano egzekucję w podobny jak poprzednio sposób. Poszczególne dziesiątki ustawiono na polu wzdłuż szosy na przestrzeni około 50 m. Po skończonej egzekucji oddział, który tego dokonywał w liczbie 11 – tu SS-manów przybył do sklepu Morawcowej żądając wódki. Z rozmowy, jaką między sobą prowadzili wynikało, że rozstrzelanymi byli „bandyci” przewiezieni z Krakowa, z więzienia przy ul. Montelupich, a rozstrzelano ich w odwet za zabicie dwóch Bahnschutzów w pociągu. Odjeżdżający SS-mani zostawili drukowane ogłoszenie, na którym obok zawiadomienia o rozstrzelaniu 80 osób były nazwiska nowych zakładników. Po pewnym czasie oddział wykonujący egzekucję odjechał do Krakowa. Pozostali jednak żołnierze ubezpieczający egzekucję oraz ciała pomordowanych, które leżały na polach jeszcze prawie dwie godziny. Zezwolono na ruch pojazdów na szosie, a Niemcy zachęcali przechodzących i przejeżdżających szosą ludzi do oglądania ciał pomordowanych chcąc w ten sposób wzbudzić strach wśród ludności. Większość przechodzących odwracała głowy w przeciwną stronę. Zamordowani byli w różnym wieku, ale wszyscy byli to ludzie dorośli, było wśród nich wielu dobrze ubranych, kilku było w wysokich butach, głowy mieli obwiązane ręcznikami i szmatami. Do załadowania na auta ciał pomordowanych zamierzano ściągnąć mężczyzn z Grębałowa, lecz – jak się okazało – wszyscy mężczyźni zbiegli w pole. Zbierano więc ludzi przechodzących i przejeżdżających drogą, i zmuszano ich do ładowania ciał. Na miejscu egzekucji pozostały kałuże krwi, drobne odłamki kości oraz szczątki ciała i mózgu. Mimo iż krew i inne szczątki ofiar zostały zabrane i pieczołowicie pochowane na jednym miejscu, czym zajmował się szczególnie Antoni Grzesiak, dozorca fortu grębałowskiego, w tym miejscu wyrastało przez kilka lat bardzo bujne zboże, które jednak właściciele pól pozostawiali nie kosząc go. Sama egzekucja trwała około godziny, ciała pomordowanych zabrano, równocześnie zwinięto ubezpieczenie. Koło godziny 13-tej kawalkada aut z wojskiem i z ciałami pomordowanych odjechała w kierunku Krakowa. Niedługo po dokonaniu zbrodni na miejscu straceń usypano kopczyk i ustawiono drewniany krzyż, a całość ogrodzono sztachetkami. W 1963 roku staraniem Koła ZBOWiD przy Hucie im. Lenina dla uczczenia pomordowanych, postawiono w odległości około 400 m. od miejsca zbrodni , pomnik przedstawiający płaczącą niewiastę dłuta Jadwigi Horodyskiej . W rocznicę zbrodni oraz w święta państwowe okoliczna ludność składa pod pomnikiem kwiaty i zapala znicze i świece.
Walka w Łęgu
W nocy z 7 na 8 maja 1944 r. oddział AK pod dowództwem por. Żuwały PS. „Gołąb”, w którego skład wchodzili zołnierze AK z Luborzycy dokonywał transportu broni zrzutowej z leżącej na południe od Proszowic Koniuszy do Krakowa. Ściągnięcie broni oraz sprowadzenie czterech skoczków spadochronowych z terenu Inspektoratu Miechowskiego AK miało ścisły związek z przygotowywanym odbiciem z więzienia przy ul. Montelupich w Krakowie aresztowanego 24 marca 1944 r. komendanta Okręgu A. w Krakowie płk. Józefa Spychalskiego PS. „Luty” oraz kilku innych oficerów A.K. Liczący około 30 ludzi oddział na terenie Czyżyn został zidentyfikowany przez napotkanych funkcjonariuszy policji granatowej, którzy mimo przyrzeczeń byli prawdopodobnie sprawcami denuncjacji. Noc dobiegała końca. Broń została złożona w Łęgu u Józefa Bobra ps. „Karp”. W jego zabudowaniach zakwaterowali się także skoczkowie i sześciu żołnierzy oddziału pod dowództwem Tadeusza Żuwały ps. „Rezuła”. Zadaniem ich miała być ochrona tymczasowego składu broni. Pozostali zostali zwolnieni do domów, sam zaś „Gołąb” odszedł do Krakowa celem złożenia meldunku o wykonaniu zadania. Dowództwo nad pozostałymi w Łęgu przejął jeden ze skoczków ppor. Stanisław Kamiński ps. „Golf”. Około godziny 4 rano policja niemiecka przejeżdżająca autami obok młyna na Wieczystej przypadkowo aresztowała dwóch partyzantów tego oddziału zwolnionych z Łęgu. Około godziny 13 –tej dnia 8 maja pojawił się w pobliżu domu Bobra samochód osobowy policji niemieckiej z dwoma cywilami, którymi mogli być dwaj ujęci na Wieczystej partyzanci. Niedługo po odjeździe samochodu przybyły auta ciężarowe załadowane policją niemiecką. Zabudowania, w których przebywali partyzanci z bronią zrzutową zostały otoczone. Partyzanci dopuścili nieprzyjaciela na niewielką odległość i podjęli walkę. Kiedy dom zapalono niemieckimi pociskami, partyzanci w dwóch grupach próbowali wyjść z okrążenia. Jedna grupa wycofywała się w kierunku Wieczystej, druga zaś pod osłoną zagłębienia terenowego w kierunku Wisły. W grupie tej znaleźli się: T. Żuwała ps. „Rezuła”, skoczek „Janczar” oraz żołnierze: „Sęp” i „Wyrwidąb”. Po dotarciu do Wisły i przeprawie przez nią grupa ta wyszła cało z opresji. Natomiast pierwsza grupa z osłaniającym odwrót kolegów skoczkiem ppor. Bronisławem Kamińskim ps. „Golf” zginęła w walce. Wśród poległych znaleźli się skoczkowie” ppor. Włodzimierz Lech ps. „Zawiślak”, ppor. Józef Wątróbki ps. „Lelito” oraz żołnierze drużyny „Cień”: Henryk Walczak, Zygmunt Szewczyk i Leszek Korol – wszyscy z Luborzycy. Wezwany przez Niemców na miejsce walki, po jej zakończeniu sołtys Łęgu Tomasz Radoszek otrzymał polecenie pogrzebania zabitych i przy okazji był świadkiem kolejnych wydarzeń. Widział jak policjanci niemieccy, wśród których był wykazujący wiele dobrej woli, pochodzący z poznańskiego policjant Marciniak, prowadzili ożywioną rozmowę z sąsiadem Bobra, Noworytą. Kiedy Noworyta znalazł się z Marciniakiem przed płonącym domem Bobra, Niemiec zastrzelił go i wepchnął do płonącego domu. W tym samym dniu nieco później Marciniak wyjaśniał Radoszowi, że musiał tak postąpić, by Noworyta „za dużo” nie mówił. W trakcie walki prócz partyzantów zginęli: Anna Stachowicz, która wracając z pracy przypadkowo znalazła się w zasięgu kul niemieckich oraz Eleonora Tenor, spalona wraz z wnuczką w domu, z którego Niemcy nie pozwolili im wyjść. Spłonęły w czasie akcji trzy domy: Bobra, Bartyzela i Grzesiaka. Ciekawym szczegółem jest fakt, że na skutek interwencji sołtysa u jednego z oficerów niemieckich (Austriaka), wyniesiono z domu Bartyzela mienie mieszkańców i zwolniono z zamkniętego mieszkania dwoje małych dzieci z rodziny Małek. Po wojnie dokonano ekshumacji ciał poległych na miejscu walki i pogrzebano ich na cmentarzu w Luborzycy. W 1962 r. na miejscu, gdzie byli pogrzebani polegli partyzanci – dziś to miejsce leży w obrębie Zakładów Prefabrykacji Betonów, umieszczono tablicę pamiątkową.
Grób partyzantów w Mogile
Na starym parafialnym cmentarzu w Mogile położonym na osiedlu Wandy w Nowej Hucie znajduje się grób dwóch partyzantów: Henryka Marsa i Bolesława Wali. Obaj pochodzili z Mogiły i polegli 23 listopada 1944 r. w walce z Niemcami, we wsi Rajbrot w powiecie bocheńskim. Rodzinna ziemia krakowska przyjęła ich doczesne szczątki, gdy po ekshumacji na cmentarzu w Rajbrocie przywieziono ich ciała w styczniu 1946 r. do Mogiły. Henryk Mars ps. „Maroko”, syn chłopski urodził się w Mogile 4 listopada 1922 r. i tam ukończył szkołę podstawową. Od 1935 r. był uczniem gimnazjum św. Jacka w Krakowie. Przebywał następnie w Juwenacie OO. Cystersów w Mogile. Po aresztowaniu przez hitlerowców przeora klasztoru O. Roberta Kuchara oraz kleryka a późniejszego ojca Wincentego Szlęzaka, Henryk wrócił do domu i podjął pracę w Zakładzie Uprawy i Fermentacji Tytoniu w Czyżykach. W pracy konspiracyjnej brał udział od pierwszych miesięcy okupacji. Należał do miejscowej organizacji wojskowej utworzonej przez cystersa O. Teobalda Wojciechowskiego. Organizacja ta po wyjeździe jej organizatora przechodziła różne koleje aż w końcu przekształciła się w pluton B.Ch., którego dowódcą Józef Marcinek z Mogiły. Henryk przechowywał u siebie broń i amunicję, kolportował prasę podziemną oraz pełnił funkcję gońca i łącznika. W czerwcu 1944 r. na skutek donosu policji niemieckiej dokonano w domu rodzinnym Henryka Marsa rewizji. Jego samego Niemcy w domu nie zastali. Ostrzeżony w porę uszedł z domu. Niemcy przeprowadzający rewizję mieli jego fotografię. Dwunastoletnia siostra Henryka była bita przez Niemców i indagowana o miejsce jego pobytu nic nie wydała, jednak jej brat nie ujęty wprawdzie przez Niemców – został jednak na miejscowym terenie spalony. Przez pewien czas przebywał u znajomych ojca w Piotrowicach koło Koszyc oraz u rodziny w Zastowie. Potem po nawiązaniu kontaktu z oddziałem partyzanckim operującym w powiecie bocheńskim, udał się tam wraz z Bolesławem Walą. Bolesław Wala ps. „Dżim Alaska”, syn miejscowego posterunku policji polskiej, urodzony 25 lutego 1922 r. mieszkał od przed wojny w Mogile. Przyjaźnili się z Marsem. Po ukończeniu szkoły podstawowej w Mogile był również uczniem gimnazjum św. Jacka w Krakowie. W czasie okupacji podobnie jak Mars pracował Monopolu Tytoniowym w Czyżykach, obsługując windę. Należał do miejscowego plutonu B.Ch. , uniknął aresztowania dzięki ostrzeżeniu przez polską policję granatową. Przez kilka miesięcy ukrywał się w okolicy, a jesienią 1944 r. wraz z Marsem znaleźli się w oddziale partyzanckim w powiecie bocheńskim. Obaj zginęli w jednym dniu. Oddział partyzancki do którego należeli kwaterował w Rajbrocie, w samotnym domu pod lasem. Krytycznego dnia cały oddział wyruszył ze swej kwatery w teren, a pozostało tylko czterech partyzantów: Mars, Wala, chłopiec z Warszawy i jeniec radziecki zbiegły z niewoli niemieckiej. Tego właśnie dnia Niemcy przeczesywali teren szukając partyzantów. Drogę do kryjówki wskazał im chory umysłowo człowiek z okolicy, którego Niemcy później zastrzelili. Trzech partyzantów odpoczywało w domu, warszawiak zaś pełnił wartę na zewnątrz. Zmęczony zajęciami poprzedniego dnia zasnął. Śpiącego zaskoczyli Niemcy i ujęli żywego. Pozostali zorientowawszy się w sytuacji, wyskoczyli na strych i zaczęli się ostrzeliwać. Niemcy także odpowiedzieli ogniem. Gdy dom zaczął płonąć trzej partyzanci przebywający na strychu próbowali ratować się ucieczką. Udało się to szczęśliwie tylko jednemu – Rosjaninowi, który uszedł do lasu i znikł Niemcom z oczu. Henek i Bolek wybiegając z sieni zostali przeszyci serią z karabinu maszynowego upadli na progu głowami do wnętrza domu. Niemcy ich wyciągnęli. Zginął także młody warszawiak zastrzelony przez Niemców. Wszystkich trzech załadowali Niemcy na dwukołowy wózek, zawieźli pod kościół i tam porzucili ich w rowie, gdzie pozostawali do wieczora. Po odejściu Niemców ciała zastrzelonych nakryto prześcieradłem. Zabici mieli potrzaskane głowy, gdyż w czasie przewożenia ich na wózku ich głowy uderzały o bruk ulicy. Gdy wieczorem powrócili partyzanci, zbito z desek szeroką skrzynię i umieszczono w niej ciała trójki zabitych. Pochowano ich na drugi dzień na miejscowym cmentarzu z wojskowymi honorami. Pamiątki pozostałe po zabitych w postaci książeczki do nabożeństwa, różańca i innych drobiazgów przechowywał miejscowy proboszcz. Ciała poległych partyzantów ekshumowano w styczniu 1946 r. , umieszczono w osobnych trumnach i przewieziono do Mogiły, gdzie w najbliższą niedzielę odbył się uroczysty, manifestacyjny pogrzeb z udziałem tłumnie przybyłej miejscowej ludności oraz byłych partyzantów i członków ruchu oporu. Nad otwartą mogiłą przemawiał komendant powiatowy B.Ch. kpt. Jan Kotyza. W następnym roku na grobie obu partyzantów umieszczono kamienny nagrobek.
Rada Główna Opiekuńcza.
Po napaści i zajęciu Polski były różne próby powołania do życia jakiejś instytucji lub organizacji, która by współpracowała z władzami niemieckimi, jednak Niemcy nie znaleźli chętnych do tego rodzaju współpracy. Metropolita krakowski x. Adam Stefan Sapieha, który cieszył się wielkim autorytetem w społeczeństwie, był do tego rodzaju współpracy ustosunkowany zdecydowanie negatywnie, takie stanowisko reprezentowali zresztą przez cały okres okupacji i inni wybitni ludzie Krakowa, zwłaszcza po haniebnym aresztowaniu w dniu 6 listopada 1939 r. kilkudziesięciu profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pozostali nie kwapili się do jakiejkolwiek współpracy z Niemcami. Takie stanowisko tych wybitnych osób było bardzo uznawane i cenione przez ogół społeczeństwa polskiego i było dla niego budującym przykładem. Powstały zaraz po wkroczeniu Niemców do Krakowa Obywatelski Komitet Pomocy nie miał możności działania, gdyż Niemcy wkrótce aresztowali i osadzili w więzieniu a potem w obozie prezydenta miasta Dra Stanisława Klimeckiego.( „Dr Klimecki który z odwagą i godnością bronił interesów mieszkańców Krakowa po aresztowaniu 20 września opuścił więzienie przy ul. Montelupich po 10 dniach 30 września 1939. Ponownie aresztowany wraz z profesorami UJ i AGH 6 listopada 1939 w ramach tzw. Sonderaktion Krakau trafił do obozu Sachsenhausen. Zwolniony powrócił do Krakowa w styczniu 1940 i przez dwa lata pracował jako adwokat. Aresztowany ponownie po raz trzeci przez Gestapo w nocy z 28 na 29 listopada 1942, został rozstrzelany 11 grudnia 1942 r. w Puszczy Niepołomickiej.” Źródło: Wikipedia – dop.red.). Jedyną akcją, jaka znalazła poparcie zarówno Ks. Metropolity jak i wielu liczących się w Krakowie ludzi, była akcja charytatywna na rzecz ludności aresztowanej i wysiedlonej z polskich ziem zachodnich. Działała tu z ramienia Ks. Metropolity pod kierownictwem ks. Edwarda Lubowieckiego kościelna organizacja „Caritas”, a opiekę nad więźniami sprawowała znana z pracy społecznej i charytatywnej z okresu przedwojennego Róża Łubieńska. Przy pomocy całego zespołu osób przygotowywała i dostarczała osadzonym w więzieniu przy ul. Montelupich i św. Michała paczki żywnościowe i bieliznę w ciągu całej okupacji. Działał także Polski Czerwony Krzyż niosąc pomoc ludności polskiej w zakresie lekarstw, poszukiwania zaginionych i opieki nad polskimi żołnierzami przebywającymi w szpitalach.
Za zgodą władz Generalnego Gubernatorstwa działała Rada Główna Opiekuńcza pod kierownictwem Prezesa hr. Adama Ronikiera. (W czasie okupacji w Polsce funkcjonowały trzy ośrodki polskiej aktywności; Armia Krajowa utworzona po konsolidacji różnych ugrupowań wojskowych, Delegatura Rządu Londyńskiego i Rada Główna Opiekuńcza, zwana w skrócie RGO, która odegrała olbrzymią rolę w biologicznym przetrwaniu Narodu. Ta ostania placówka działała oficjalnie i skupiała ok. 10.000 pracowników i woluntariuszy. Jej misją była opieka społeczna nad potrzebującymi, tak aby zmniejszyć polskie cierpienia. Centrala RGO mieściła się w Krakowie. – dop. red.). Niemcy chcieli nadać Radzie charakter polityczny, nie udało im się jednak tego uczynić i organ ten zachował charakter działalności charytatywnej. W Krakowie istniały władze naczelne tej organizacji, w miastach powiatowych działały komitety powiatowe, a po gminach i wsiach czynne były delegatury tej organizacji.
Latem w 1942 r. przyjechał do Bieńczyc przedstawiciel R.G.O., przedwojenny wizytator szkolny p. Ogrodziński, który powołał do zycia delegaturę R,G,O., na czele której stanęli dwaj miejscowi ludzie; prezesem został Józef Celiński, a sekretarzem Jan Kotysa. Ten ostatni wziął na swoje barki całość pracy delegatury. Dzielnie pomagały mu w tej pracy miejscowe zakonnice – SS. Matki Bożej Miłosierdzia.
Główny Zarząd R.G.O. mieścił się w Krakowie przy ul. Krowoderskiej, a wśród pracowników tej instytucji był jeden z mieszkańców Bieńczyc – Zygmunt Starachowicz. Tu został niebawem aresztowany przez Gestapo, podejrzany o przynależność do A.K. został zesłany do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, skąd już nie powrócił.
Zarząd Powiatowy R.G.O. mieścił się przy ul. Św .Jana w Krakowie w dawnym zakładzie biologii U.J. prowadzonym kiedyś przez prof. Emila Godlewskiego. Przewodniczącym Zarządu był znany działacz społeczny, dyrektor gimnazjum im. B. Nowodworskiego – Jakub Zachemski. Pracował tam także Stanisław Sułko i kilka innych osób. Zarząd ten rozdzielał posiadane środki żywnościowe i odzież na delegatury, a te według posiadanych spisów rozdzielały otrzymane środki najbardziej potrzebującym, ubogim mieszkańcom wsi. Część środków żywności delegatura przydzielała miejscowemu przedszkolu prowadzonemu przez zakonnice, które także zajmowały się dożywianiem dzieci uczęszczającym do przedszkola. Placówki R.G.O. znajdujące się na terenie miasta zatrudniały w swych biurach dużo osób czynnych w konspiracji, stąd też nierzadkie były wypadki aresztowania przez Niemców pracowników R.G.O. i zsyłanie ich do obozów koncentracyjnych. Tak znalazł się w obozie koncentracyjnym mieszkaniec Bieńczyc Zygmunt Starachowicz. Stanisław Sułko członek „ROCH” pracował w biurze R.G.O. przy ul Św.Jana, gdzie prowadził skrzynkę konspiracyjną, skąd pobierano prasę konspiracyjną „ROCH-B.CH.” na cały powiat krakowski.
Wysiedleni z Warszawy.
Wybuch Powstania w Warszawie 1 sierpnia 1944 r. zaskoczył nas – mieszkańców podkrakowskich wsi. Z dnia na dzień śledziliśmy przebieg walk powstańczych słuchając radia i czytając niemieckie gadzinówki jak „Goniec Krakowski”, które podawały w komunikatach wojennych wiadomości z walczącej Warszawy. Kilkakrotnie byliśmy świadkami lecących na dużych wysokościach eskadr samolotów alianckich, niosących pomoc walczącej Warszawie. Pierwsze radosne uczucia przemieniły się szybko w niepewność i troskę, co stanie się z powstańcami i ludnością bohaterskiej stolicy, gdyż z żadnej strony nie nadchodziła zdecydowana pomoc. (O wybuchu Powstania Warszawskiego Prezes R.G.O. Adam Ronikier napisał: „ Dnia 1 sierpnia o godz.. 5-tej po południu, czyli najmniej po temu właściwej, wybuchło ono w Warszawie, ku przerażeniu ludzi jeszcze mających cośkolwiek rozumu w głowie, ku radości zaś Bolszewików i tych Niemców, którzy szukali w nim dowodu na to, że mieli rację Polaków tak traktować, jak ich w ciągu całego panowania traktowali.” Adam Ronikier. Pamiętniki 1939-1945. Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2001. s.353 i 354 – dop.red.). Kiedy zaś okrzepł niemiecki front na Wiśle i zatrzymała się fala uciekających w ostatnich dniach lipca Niemców, było już prawie pewne, że pozostawione samemu sobie Powstanie – musi upaść.
W czasie chłodnych już i deszczowych dni października rozeszła się wieść, że mają nadejść do Krakowa pociągi z wysiedlonymi z Warszawy. Z dworca krakowskiego skierowano jeden pociąg na linię Kraków – Kocmyrzów. Złożony z kilkudziesięciu wagonów pociąg miał w swym składzie wyłącznie wagony towarowe częściowo kryte i częściowo otwarte. Na stacji kolejowej w Bieńczycach „wyładowano” kilkaset osób. Byli to przeważnie starsi mężczyźni, kobiety i dzieci. Wszyscy byli bardzo zmęczeni. Wiele osób było kontuzjowanych i rannych. Zostali oni przyjęci wprost z transportu gdzie zajął się nimi powołany w tym celu komitet, którego trzon stanowili żołnierze Batalionów Chłopskich oraz członkinie Ludowego Związku Kobiet i Zielonego Krzyża. Na stację przyniesiono kotły i garnki z gorącą zupą, by nakarmić przybyłych, którzy od kilku dni nie mieli w ustach gorącej strawy. Nasze dziewczęta rozdzielały zupę i roznosiły ją wśród zziębniętych kobiet i mężczyzn, zaś chłopcy pomagali osłabionym ludziom wysiadanie z pociągu i umieszczanie ich na chłopskich furmankach. Do naszej gromady zostało przydzielonych około setki osób. Po ich pierwszym, doraźnym nakarmieniu na stacji kolejowej zabierano furmankami grupy ludzi i rozwożono a następnie rozmieszczono ich w przygotowanych mieszkaniach u poszczególnych gospodarzy, którzy mieli także obowiązek dostarczyć im pożywienia. Dla osób, które nie mogły we własnym zakresie przygotowywać sobie posiłków, obiady z artykułów dostarczanych przez miejscowych gospodarzy i R.G.O. robiły zakonnice z przedszkola. Wieś Bieńczyce liczyła niespełna dwieście domów i około tysiąca stałych mieszkańców. Była to ludność rolnicza i robotnicza. Osoby samotne przydzielano po jednej do poszczególnych rodzin, zaś rodziny przydzielano razem do wolnych izb, zadeklarowanych wcześniej przez gospodarzy. Osobom chorym i kontuzjowanym udzielał pierwszej pomocy miejscowy lekarz – dr. Kazimierz Łowczowski oraz członkinie Zielonego Krzyża. W pierwszych kilku dniach po rozmieszczeniu przybyłych trzeba było ich zaopatrzyć w jedzenie. W tym celu wyznaczono gospodarzy, którzy mieli dostarczyć jedzenie. Czynili to albo ci, u których wysiedleni zostali umieszczeni na kwaterze lub gdy właściciel nie był w stanie tego czynić, jedzenie dostarczał kto inny. Po pewnym czasie wysiedleńcy zaczęli sami jakoś się urządzać. Ci, którzy mogli sami sobie gotować i mieli po temu warunki, otrzymywali suchy prowiant od gospodarzy. Członkowie komitetu kontrolowali rozmieszczenie i zaopatrzenie w żywność przybyłych.
Udzielała też pomocy miejscowa delegatura R.G.O. przydzielając potrzebującym różne części garderoby oraz prowiant. Z dużą pomocą przychodziła wysiedlonym dzierżawczyni miejscowego dworu p. Helena Cieślewicz. Ta nie tylko przyjęła do dworskich zabudowań większą grupę osób, ale także żywiła ją przez cały prawie okres pobytu we wsi. Także poszczególni gospodarze chętnie nieśli pomoc wysiedlonym. W okresie Bożego Narodzenia celem uprzyjemnienia pobytu i podniesienia na duchu wysiedlonych zorganizowano w przedszkolu prowadzonym przez SS. M.B. Miłosierdzia wspólny opłatek z kolędami. Były tam przemówienia, deklamacje, był skromny poczęstunek i słowa wzajemnej otuchy, że wojna z pewnością wnet się skończy i każdy będzie mógł powrócić do swoich bliskich. Łzy wzruszenia niejednemu popłynęły wówczas z oczu, a kiedy Kraków 18 stycznia 1945 r. został oswobodzony od Niemców i Warszawa też już była od nich wolna, wielu wysiedlonych czym prędzej pakowało swój skromny bagaż i wracało do ukochanej Warszawy, gdzie spodziewali się odszukać swoich krewnych i znajomych oraz mieli nadzieję odzyskać coś ze swego dobytku. Wśród przybyłych do Bieńczyc dużo było inteligentów. Z nazwisk, jakie mi utkwiły w pamięci mogę wymienić kilka. Niedźwiecki, ekonomista mieszkający w Warszawie przy ul. Koszykowej przybył do nas wraz z żoną i dzieckiem. Ci bardzo zaprzyjaźnili się z gospodarzami, u których przebywali a nawet po kilku latach się odwiedzali. Osobiście odwiedziłem pp. Niedźwieckich w kwietniu 1945 r. kiedy zostałem zmobilizowany do Ludowego Wojska Polskiego i przebywałem w Warszawie. Ich syn służył wtedy w wojsku. U mnie w mieszkaniu we wspólnej izbie przebywała przez kilka tygodni p. Lasocka, której dwie córki jako żołnierze A.K. przebywały w tym czasie w niewoli niemieckiej. Ta, jak tylko nadeszła wiadomość w styczniu 1945 r., że Warszawa jest wolna, natychmiast wyjechała do stolicy, by szukać swoich krewnych i znajomych. Nawiasem mówiąc, tośmy się bardzo zaprzyjaźnili. Przychodził do mnie często starszy inżynier, z którym prowadziliśmy długie rozmowy. Ten zbierał chętnych do wyjazdu na Ziemie Zachodnie, i wkrótce po ich oswobodzeniu tam wyjechał. Wiele osób włączało się do pracy w gospodarstwach. Była też starsza już p. Sokołowska, nauczycielka gry na fortepianie i języków obcych. Mimo swego podeszłego wieku włączyła się także do pracy udzielając lekcji gry na fortepianie oraz nauki języków: francuskiego i angielskiego. Ja także korzystałem z tych lekcji. Kiedy 11 kwietnia zostałem zmobilizowany do wojska, p. Sokołowska przygarnęła do naszego mieszkania moja żona. Nawet po moim powrocie we wrześniu 1945 r. pozostawała dalej u nas udzielając lekcji gry na fortepianie i języków różnym osobom, a zwłaszcza młodzieży we wsi. Wyjechała dopiero w 1948 r., kiedy zabrała ją do Warszawy jej siostrzenica. W miesiącach wiosennych, kiedy oswobadzane były coraz to nowe tereny zachodnie, prowadziliśmy długie rozmowy na temat wyjazdu na Ziemie Zachodnie. Wielu warszawiaków nie mając po co wracać do zburzonej stolicy, wyjeżdżało potem na zachód Polski. Wszystkie okoliczne wsie naszej gminy przyjęły do siebie mniejsze lub większe grupy osób wysiedlonych. Szczególną rolę odegrał tu Klasztor OO. Cystersów w Mogile, który w swoich zabudowaniach dał schronienie dużej liczbie osób zapewniając im mieszkania, żywność i opiekę. Wieś polska i jej mieszkańcy w czasie okupacji nie tylko stworzyli silny Ruch Oporu Chłopskiego, ale także nieśli pomoc swemu najbliższemu miastu, ratując go od głodu i okazali wiele serca w nieszczęściu wysiedlonym mieszkańcom stolicy.
Oddali życie za Polskę.
Noty biograficzne osób pochodzących z Bieńczyc.
Franciszek Antkiewicz
Urodził się w Pleszowie w roku 1902. Jego ojciec Wojciech był robotnikiem rolnym i pracował w miejscowym dworze. Oprócz Franciszka miał jeszcze jednego syna i dwie córki. Franciszek ukończył szkołę ludową w Pleszowie. W latach trzydziestych cała rodzina przeniosła się do Bieńczyc, gdzie ojciec pracował również we dworze. Franciszek, już jako małoletni, musiał pracować, by pomagać w utrzymaniu młodszego rodzeństwa. Służbę wojskową odbył w 20 pułku piechoty Ziemi Krakowskiej. Po powrocie z wojska pracował jako robotnik fizyczny w różnych zakładach pracy. Ożenił się z wdową, która miała jednego syna. Z tego małżeństwa urodziła się córka Barbara. Kiedy we wsi powstał Związek Rezerwistów, Franciszek należał do jego zarządu i brał w jego pracy bardzo aktywny udział. W sierpniu 1939 r. został zmobilizowany, brał udział w walkach w obronie Śląska i tam poległ. Wiadomość o jego śmierci przekazał jego szwagier Florkiewicz.
Stanisława Biernacik
Urodziła się w Bieńczycach w roku 1921. Była córką Stanisława i Marii Zyburów. Jej matka wcześnie zmarła, wychowywała się przy ojcu, który był kolejarzem i pracował w Krakowie. Potem ojciec ożenił się po raz drugi z siostrą zmarłej żony i miał z nią jeszcze dwóch synów. Prowadzili w Bieńczycach niewielkie gospodarstwo rolne. Stasia po ukończeniu siedmiu klas szkoły podstawowej w Bieńczycach (uczyła się bardzo dobrze) pozostała w domu przy rodzinie pracując na gospodarstwie. Przed wojną należała do Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej. Była w tę pracę bardzo zaangażowana. W czasie wojny brała udział w pracy miejscowego chóru prowadzonego przez zakonnice. Podczas ofensywy Armii Czerwonej na Kraków 18 stycznia 1945 r. była w domu. Nieszczęście chciało, że w czasie ostrzału artyleryjskiego wyszła z domu na drogę. Upadający w pobliżu pocisk artyleryjski ciężko ją zranił, zmarła tego samego dnia.
Władysław Broś
Urodził się w Sulechowie w powiecie krakowskim 25 listopada 1913 r. Jego rodzicami byli pochodzący z Bieńczyc Jan i Maria z Biernacików. Jego ojciec wcześnie zmarł i Władysław od najmłodszych lat wychowywał się w Bieńczycach u swego wujka Wojciecha Biernacika. Po ukończeniu szkoły podstawowej w Bieńczycach odbywał praktykę w warsztatach remontowych na lotnisku wojskowym w Rakowicach, gdzie zdobył zawód mechanika samolotowego. W roku 1934 zawarł związek małżeński z Marią Widomską z Mistrzejowic. W latach 1935-37 odbywał obowiązkową służbę wojskowa w 2 Pułku Lotniczym w Rakowicach. Po odbyciu służby wojskowej wrócił do pracy w warsztatach remontowych na lotnisku. W roku 1939 został zmobilizowany do 2 Pułku Lotniczego, z którym został ewakuowany najpierw na lotnisko polowe w Pobiedniku, a potem dalej na wschód. Po zakończeniu kampanii wrześniowej znalazł się najpierw na Węgrzech, skąd przeniósł się do Francji, a po klęsce Francji został ewakuowany do Anglii. Tam wszedł w skład 304 Dywizjonu Bombowego, jako mechanik samolotowy w stopniu plutonowego. 18 grudnia 1940 r. wraz z kolegą opuszczał bombardowane przez Niemców lotnisko. Przy dużej szybkości ich motocykl wpadł na nadjeżdżający z przeciwnej strony samochód. Zginęli obaj na miejscu. Pochowany został w dniu 21 grudnia 1940 r. na cmentarzu Newark-Notts. Na karcie zgonu podpisany jest Ks. Kapelan Sasinowski, obecny biskup ordynariusz Łomżyński. Wdowa po nim wyszła za mąż za Franciszka Ciepielę.
Julian Kaczorowski
Urodził się w Bieńczycach w roku 1912. Jego ojciec Stanisław był właścicielem wodnego młyna w Bieńczycach na „ Anielówce”. Był to nieduży drewniany młyn gospodarczy. Po śmierci męża młyn prowadziła żona. W czasie wojny i okupacji młyn służył okolicznym chłopom przemielając zboże poza kontrolą niemiecką i zaopatrując tym sposobem ludność w mąkę. Rodzina Kaczorowskich była wielodzietna. Prócz Julka mieli jeszcze dwóch synów i sześć córek. Wszystkie dzieci się kształciły i ukończyły co najmniej szkołę średnią. Julek uczęszczał do gimnazjum w Krakowie. Po zdaniu matury ukończył szkołę podchorążych rezerwy piechoty i niebawem uzyskał stopień podporucznika rezerwy. Od 1936 roku pracował jako telegrafista w wojskowej stacji podsłuchowej w forcie w Krzesławicach. Tuż przed wojną został skierowany do pracy w tym samym charakterze na lotnisko wojskowe w Rakowicach. W sierpniu 1939 r. został zmobilizowany do 2 Pułku Lotniczego. Po wybuchu wojny cała obsługa lotniska została ewakuowana na wschód. We wrześniu wraz z wojskiem znalazł się w okolicy Lwowa, gdzie po wkroczeniu w granice Rzeczpospolitej Armii Czerwonej został wzięty do niewoli sowieckiej. Wywieziony do obozu zginął prawdopodobnie w Katyniu lub innym obozie sowieckim.
Kunegunda Kaszowska
Urodziła się w Bieńczycach w roku 1881, była matką czworga dzieci: dwóch córek i dwóch synów. Mieszkała stale w Bieńczycach prowadząc gospodarstwo domowe i wychowując dzieci. Wcześnie owdowiała, poza częścią domu rodzinnego nie posiadała żadnego majątku. By wychować czwórkę dzieci musiała ciężko pracować, również jej małoletnie dzieci musiały zarabiać na kawałek chleba. Jak i inni mieszkańcy Bieńczyc, tak przed wojną jak i w czasie okupacji, wyjeżdżała często do Krakowa pociągiem. W czasie okupacji Niemcy urządzali na stacjach kolejowych łapanki. Ujęte w nich osoby wywożono na roboty do Niemiec, osadzano w więzieniach lub wysyłano wprost do obozów koncentracyjnych, zależnie od winy względnie od „przestępstw” jakie złapanym przypisywano. Kaszowska dostała się w ręce granatowej policji w czasie łapanki na stacji kolejowej Kraków-Grzegórzki w styczniu 1944 r. Umieszczona najpierw w więzieniu w Krakowie, została potem wywieziona do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Miała wtedy ponad 60 lat i nie przetrzymała ciężkich warunków obozowych. Wiosną tego samego roku rodzina otrzymała urzędowe zawiadomienie z komendy obozu o jej śmierci.
Idzi Kotyza
Urodził się w Bieńczycach w roku 1914, z rodziców Jana i Marii Jędrszczyk. Pochodził z wielodzietnej rodziny, miał trzech braci i siedem sióstr. Po ukończeniu szkoły podstawowej w Bieńczycach odbył praktykę w fabryce Zieleniewskiego w Krakowie. Pracował tam jako ślusarz do wybuchu wojny w roku 1939. Ożenił się w Bieńczycach z Władysławą Dońcówną. W czasie wojny pracował w wojskowych warsztatach samochodowych mieszczących się w dawnych koszarach 5 Dywizjonu Samochodowego w Dąbiu. Był bardzo poważny, spokojny i zrównoważony. W sierpniu 1942 r. miał miejsce w Bieńczycach wypadek postrzelenia komendanta posterunku polskiej policji granatowej. Jak wykazało późniejsze dochodzenie, policjanci postrzelili się wzajemnie, upozorowano jednak zamach. Do wsi przyjechała policja niemiecka i na posterunku przeprowadzono śledztwo. Posterunek policji mieścił się w domu Julii Możejkowej, siostry Idziego. Sprowadzono prawie całą rodzinę Możejkowej, wśród nich także zabranego wprost z pracy Idziego. W czasie śledztwa na posterunku dokonano ohydnego morderstwa: oprócz Idziego zastrzelono jeszcze dwie inne osoby a mianowicie: Antoniego Waleriana i Filipa Kowalskiego z Krzesławic. Wszystkich trzech rodziny pogrzebały na cmentarzu parafialnym w Mogile.
Józef Kotyza
Urodził się w Bieńczycach w 1901 roku. Był synem Kacpra i Katarzyny Wach. Miał trzech braci i jedną siostrę. Jego ojciec był robotnikiem w młynie w Bieńczycach, a potem dróżnikiem na drodze Kraków-Kocmyrzów. Szkołę ludową ukończył w Bieńczycach. W młodym wieku pracował na stacji kolejowej w Bieńczycach jako zwrotniczy. Po odzyskaniu niepodległości został w 1919 r., mimo braku pełnoletności, zmobilizowany. Wcielony do wojska odbył kurs sanitarny, przydzielony do 6 Pułku Strzelców Konnych brał udział w kampanii w 1920 r. Po kampanii został z wojska zwolniony i znowu pracował na kolei. Po osiągnięciu pełnoletności został ponownie zmobilizowany. Służbę wojskową pełnił tym razem w 1 Pułku Wojsk Kolejowych w Krakowie. Z wojska został zwolniony w listopadzie 1923 r. Nie wrócił jednak do pracy na kolei. Idąc w ślady starszego brata Stanisława wstąpił do służby w Policji Państwowej. Początkowo pełnił służbę w Krakowie w I Komisariacie. W 1927 r. zawarł związek małżeński. Z powodu choroby żony przeniósł się wraz z nią do powiatu nowosądeckiego. Służył na posterunku Policji Państwowej w Łącku, a od 1937 r. w Korzennej, gdzie był komendantem posterunku. Po śmierci pierwszej żony ożenił się ponownie z wdową Józefą Rolną w Łącku. Miała ona trzy córki z pierwszego małżeństwa, on jednego syna. Z tego małżeństwa urodził się im jeszcze jeden syn. We wrześniu ewakuował się wraz z policją na wschód, przekroczył granicę węgierską i tam przebywał do roku 1941. W tym też roku wrócił do kraju, do Korzennej. Rozpoczął pracę w spółdzielni rolniczo-hodowlanej. Potem, do końca okupacji, był wójtem gminy Korzenna. Brał udział w Ruchu Oporu Chłopskiego i z jego ramienia został także wójtem po odzyskaniu wolności. W marcu 1945 r. został wraz z wieloma innymi działaczami konspiracyjnymi aresztowany przez NKWD i wywieziony do Związku Sowieckiego. Zmarł w szpitalu więziennym w czerwcu 1945 r.
Stanisław Kotyza
Urodził się w Bieńczycach w 1900 r., był synem Kaspra i Katarzyny z Wachów, miał trzech braci i jedną siostrę. Ojciec jako robotnik pracował w młynie w Bieńczycach, a potem był dróżnikiem na drodze Kraków-Kocmyrzów. Stanisław szkołę ludową ukończył w Bieńczycach. Gdy w czasie I wojny światowej ojca zmobilizowano, zastępował go w pracy dróżnika. Po odzyskaniu niepodległości, jeszcze niepełnoletni, został zmobilizowany do formującego się Wojska Polskiego. Pełnił służbę w 5 Dywizjonie Żandarmerii Wojskowej. Na przełomie lat 1921-22 po odsłużeniu służby wojskowej został zwolniony z wojska. Nabyte przeszkolenie i zainteresowanie służbą w żandarmerii skierowały jego dalsze kroki do służby w Policji Państwowej, do której został przyjęty w zimie 1922 r. Po odbyciu półrocznego przeszkolenia rozpoczął służbę Krakowie, najpierw w IV Komisariacie dla dzielnicy Kazimierz, potem w I Komisariacie dla dzielnicy Śródmieście. Odkomenderowany do prowadzenia stołówki dał się poznać jako dobry i zapobiegliwy gospodarz. Prowadził stołówkę dla posterunkowych: najpierw w komisariacie przy ul.Starowiślnej, potem przy ul.Grodzkiej, a w końcu przy ul. Siemiradzkiego. W kwietniu 1938 r. zawarł związek małżeński z Franciszką Puzia. Zamieszkali razem przy ul. Kanoniczej 22. W roku 1939 urodził się im syn Marian. Z chwilą wybuchu wojny wraz z całą policją krakowską odszedł na wschód. Znajomi i koledzy widzieli go w Równem i Włodzimierzu Wołyńskim. Nie wiadomo co się z nim stało. Należy przypuszczać, że albo jak wielu innych został zamordowany przez Ukraińców, albo po dostaniu się do niewoli znalazł się w którymś z obozów jenieckich i podzielił los wielu innych polskich żołnierzy i oficerów.
Jan Krawczyk (s. Wincentego)
Urodził się w Bieńczycach w 1908 r. Był synem Wincentego i Marii z Salwińskich, miał dwóch braci i jedną siostrę. Rodzice prowadzili niewielkie gospodarstwo rolne. Po ukończeniu szkoły podstawowej w Bieńczycach zdał egzamin do gimnazjum św. Jacka w Krakowie. Maturę uzyskał w roku 1929. Przez rok pracował jako urzędnik na poczcie. W latach 1930-31 odbył służbę wojskową w szkole Podchorążych Rezerwy Piechoty w Cieszynie, z której wyszedł w stopniu plutonowego podchorążego. W 1923 został mianowany podporucznikiem rezerwy. Trzykrotnie brał udział w woskowych ćwiczeniach oficerskich. Od czasu gimnazjum darzył wielka sympatią i miłością córkę kierownika szkoły Jadzię Łowczowską. Po powrocie z wojska okazało się, że ta zakochała się w młodym nauczycielu i niebawem wyszła za niego za mąż. Przeżył tę osobistą tragedię bardzo dotkliwie, był bliski samobójstwa, przez kilka lat nie mógł przyjść do siebie. Siedział w domu i hodował indyki. Opamiętał się dopiero w 1935 r. i w tym roku zapisał się na Wydział Rolniczy Uniwersytetu Jagiellońskiego, który ukończył w roku 1936. Uzyskał stopień inżyniera rolnika. W sierpniu tego roku został zmobilizowany do wojska. Po kampanii wrześniowej znalazł się na Wołyniu w okolicy Równego. Przebywał tam ukrywając się prawdopodobnie u jakiejś polskiej rodziny. Napisał do ojca tylko jeden list. Został prawdopodobnie zamordowany przez Ukraińców albo dostał się do jednego z obozów jenieckich i podzielił los wielu polskich oficerów. Był to bardzo wartościowy i inteligentny człowiek, wielki patriota, głęboko wierzący katolik. Miał zamiłowanie do pracy społecznej. Przez szereg lat pracował bardzo czynnie w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej w Bieńczycach.
Jan Krawczyk (s. Jana)
Urodził się w Bieńczycach w 1903 r. jako syn Jana i Teresy z domu Lenda. Miał sześciu braci i dwie siostry. Ukończył szkołę ludowa w Bieńczycach, pomagał ojcu w gospodarstwie. Zmobilizowany do armii austriackiej brał udział w pierwszej wojnie światowej. W czasie służby wojskowej poznał swoją późniejszą żonę i po wojnie ożenił się we wsi Strzałkowice koło Sambora w Małopolsce Wschodniej i tam zamieszkał. Podobnie jak wiele miejscowości w tych stronach wieś Strzałkowice była zamieszkana przez Polaków i Ukraińców. Jan był światłym obywatelem, patriotą, wiele czytał, abonował czasopisma. W tamtych czasach i w środowisku narodowo mieszanym miało to wielkie znaczenie. Ożeniony w rodzinie polskiej miał z tego małżeństwa trzy córki i jednego syna. Jedna z córek wyszła za mąż za Ukraińca. W czasie rozpętanej przez nacjonalistów ukraińskich krwawej masakry ludności polskiej została przez własnego męża Ukraińca w okrutny sposób zamordowana. Jan, zdradzony przez Ukraińców, że przechowuje w swoim domu przywiezione przez żonę żydowskie dziecko z Sambora, został aresztowany przez Gestapo i osadzony w obozie koncentracyjnym w Majdanku. Z obozu nie wrócił, został tam przez hitlerowców zamordowany.
Katarzyna Krawczykowa, z d. Domagalska
Urodziła się w Bieńczycach 29 grudnia 1909 r., szkołę ludową ukończyła w Bieńczycach. Wyszła za mąż za miejscowego gospodarza Wojciecha Krawczyka, urodziła troje dzieci: dwie córki i jednego syna. W momencie śmierci była w ciąży z czwartym dzieckiem. W tym stanie wyjechała z mlekiem i innymi towarami do Krakowa sama powożąc koniem, gdyż mąż był wtedy chory. Po odstawieniu do swoich klientek mleka i załatwieniu kilku innych spraw miała już wracać do domu. Zatrzymała się jeszcze, gdyż prosiła ją o zabranie znajoma kobieta z Grębałowa. Było to 28 grudnia 1944 r. Siedząc już na wozie na ul. Grzegórzeckiej czekała na ową kobietę. W tym czasie nadleciały nad miasto radzieckie samoloty, w powietrzu wywiązała się walka między niemieckimi i radzieckimi lotnikami. Na ulicę padły pociski karabinów maszynowych i działek lotniczych. Jeden z pocisków działka lotniczego upadł na kolana siedzącej na wozie Krawczykowej i eksplodował raniąc ja dotkliwie w ręce, nogi i brzuch. Zaczęła krzyczeć, nadbiegli ludzie nie wiedząc co się stało, gdyż Krawczykowa była dość grubo opatulona (była zima) i nie było widać krwi płynącej z ran. Kiedy ją zdjęto z wozu, broczyła krwią. Odwieziono ją do szpitala. Drobne odłamki pocisku pokaleczyły nie tylko ręce i nogi, ale i wnętrzności oraz kilkumiesięczny płód. Dziecka nie udało się uratować, ratowano matkę. Kilka dni walczyła ze śmiercią. Bezowocne okazały się jednak wszelkie zabiegi lekarzy. Zmarła w szpitalu dnia 2 stycznia 1945 r. Pochowano ją na cmentarzu parafialnym w Raciborowicach.
Jan Nowak
Urodził się w Bieńczycach w roku 1918. Był synem Ludwika i Jadwigi Ślusarczyk. Miał starszego brata Józefa. Ich matka zmarła przedwcześnie. Przebywali w domu wraz z ojcem. Kiedy ojciec ożenił się po raz drugi, nie znaleźli dla siebie miejsca w domu. Starszy brat Józef ukończył praktykę masarską i pracował w rzeźni miejskiej. Janek jako młody chłopiec służył u różnych gospodarzy. W czasie wojny pracował w Czyżynach u rzeźnika Zamojskiego. Na położonej po drugiej stronie drogi stacji kolejowej często przebywali niemieccy strażnicy kolejowi („Bahnschutz”). Kiedy pewnego razu strażnicy na stacji zatrzymywali pasażerów i znajdujących się w pobliżu ludzi, on znalazł się tam przypadkowo i też został aresztowany. Wywieziony do obozu koncentracyjnego więcej do domu nie powrócił.
Józef Rojek
Urodził się w Bieńczycach w 1913 r. Ojciec Norbert był kowalem i wraz ze swoim bratem Piotrem prowadził kuźnię w Bieńczycach. Miał dwóch braci i dwie siostry. Do szkoły podstawowej uczęszczał w Bieńczycach, a potem w Krakowie. Po ukończeniu klasy ósmej zapisał się do Państwowej Szkoły Przemysłowej w Krakowie, na wydział Mechaniczny. Była to bardzo znana i ceniona szkoła. Poziom nauki w szkole był bardzo wysoki, wielu jej wychowanków otrzymało w Polsce Ludowej tytuł inżynierów. Po ukończeniu szkoły jako technik rozpoczął pracę w warsztatach remontowych na lotnisku w Rakowicach. Mając na co dzień do czynienia z samolotami, zaczął interesować się lataniem. Ukończył kurs szybowcowy. Szybowisko znajdowało się w Kostrzu k. Krakowa, tam pracował i pod kierunkiem wytrawnych instruktorów zgłębiał tajniki lotów szybowcowych. To mu jednak nie wystarczało, rozpoczął także naukę pilotażu na samolotach. Doszedł do dużej wprawy i dokładności w lataniu na samolotach sportowych. Przez szereg lat brał udział w różnych zawodach lotniczych. Osiągał bardzo dobre wyniki, zdobywał nagrody i wyróżnienia. Pracował stale na lotnisku w warsztatach remontowych. Z wybuchem wojny wraz z całym personelem technicznym został ewakuowany na lotnisko polowe. Po kampanii wrześniowej znalazł się za granicą. Najpierw przebywał w Rumunii a następnie przedostał się do Francji. Przebywając w Grenoble postanowił czas pobytu w tym mieście wykorzystać na uzupełnienie studiów. Zapisał się na wyższą uczelnię techniczną, którą ukończył w 1944 r. We Francji działała partyzantka. W okolicy miasta został przez partyzantów francuskich wykolejony pociąg. Niemcy zabrali zakładników, znalazł się wśród nich i Józef Rojek. Na kilkanaście dni przed przybyciem oddziałów partyzanckich, które przyniosły miastu wolność, Niemcy rozstrzelali zakładników i wśród nich także Józefa Rojka. Przez Polski Czerwony Krzyż rodzice otrzymali jego dokumenty wraz z dyplomem inżyniera, a koledzy przywieźli jego pas wojskowy i inne drobiazgi wraz z dowodem osobistym. Był to bardzo inteligentny i pracowity człowiek. W Bieńczycach udzielał się społecznie, był bardzo aktywny w Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej. Tuż przed wojną ożenił się z Zofia Salwińską z Bieńczyc.
Stanisław Salwiński s. Sebastiana
Urodził się w 1902 r. Szkołę ludową ukończył w Bieńczycach i tu mieszkał do chwili powołania do wojska. W roku 1922 zgłosił się ochotniczo do tworzącej się Polskiej Marynarki Wojennej, tam odbył czynną służbę zdobywając specjalność telegrafisty. Nabyte umiejętności umożliwiły mu uzyskanie stałej pracy w wojskowej radiostacji podsłuchowej na Rozewiu. Tam pełnił służbę do roku 1939. Z chwila wybuchu wojny stacja wraz z pracownikami została ewakuowana wgłąb Polski. Po kampanii wrześniowej znalazł się w Krakowie. Przebywając na Wybrzeżu ożenił się w Starogardzie. Żona wraz z dziećmi, wycofując się także ze swego miejsca zamieszkania, znalazła się po zajęciu wschodnich terenów Polski przez Armię Czerwoną w Brześciu nad Bugiem. Uzyskawszy wiadomość, że jego rodzina znajduje się w tym mieście, Stanisław nielegalnie przekroczył granicę i znalazł się także w Brześciu. Został zatrzymany przez żołnierzy sowieckich, jednak po stwierdzeniu, że celem jego przybycia było rzeczywiście poszukiwanie rodziny, został zwolniony i przebywał przez pewien czas na tamtym terenie. Próbował także poszukiwać swego siostrzeńca Jana Krawczyka, oficera polskiego, o którym miał wiadomości, że przebywa gdzieś na Wołyniu. Mimo poszukiwań nie udało mu się go odnaleźć. Jeszcze przed wybuchem wojny niemiecko–sowieckiej wrócił wraz z żoną i dziećmi do Krakowa. Próbował różnych prac zarobkowych, między innymi pracował w Czyżynach u swego krewnego Piotra Salwińskiego. Żona wraz z dzieckiem (drugie zmarło w Brześciu) przebywała w Wieliczce, gdzie jej brat (wtedy już volksdeutsch) pełnił służbę w niemieckiej żandarmerii. Załatwił swojemu szwagrowi pracę w urzędzie gminnym w Wieliczce. Stanisław objął funkcję poborcy podatkowego. Zawód telegrafisty, tak potrzebny w pracy podziemnej, skierował go do pracy konspiracyjnej. Przy pomocy swojego siostrzeńca Romana Krawczyka przewiózł z Krakowa do Wieliczki radiostację i rozpoczął regularny nasłuch radiowy. W roku 1942, prawdopodobnie na skutek donosu, został aresztowany. Niemcy zabrali także aparat radiowy. Został osadzony w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Po kilku miesiącach pobytu w obozie żona otrzymała wiadomość o śmierci męża.
Stanisław, urodzony w niewoli, od najmłodszych lat wykazywał wielki patriotyzm. Miłość do odzyskanej wolnej Polski skłoniła go do twardej służby na morzu, a potem do odpowiedzialnej pracy radiotelegrafisty. Ta sama miłość do Ojczyzny nie pozwoliła mu w czasie okupacji niemieckiej stać na uboczu. Oddał życie za Polskę.
Stanisław Salwiński s. Piotra
Urodził się w Bieńczycach w 1912 r. był synem Piotra i Julii z Jędrszczyków. Miał sześciu braci. Ojciec prowadził gospodarstwo rolne. Staszek od lat najmłodszych, jak każde dziecko wiejskie, pomagał rodzicom w gospodarstwie. Szkołę podstawową ukończył w Bieńczycach. Podjął praktykę krawiecką kończąc równocześnie wieczorową szkołę zawodową. Odbył służbę wojskową, przeszedł dobrą szkołę w Korpusie Ochrony Pogranicza, uzyskując stopień starszego strzelca. Po powrocie z wojska pracował w swoim zawodzie. Nie był żonaty. W sierpniu 1939 r. został zmobilizowany, brał udział w kampanii wrześniowej, walczył w obronie Warszawy. Poległ w walce z Niemcami we wrześniu 1939 r.
Wiktoria Salwińska
Urodziła się w Bieńczycach w 1913 r.. Była córką Józefa i Magdaleny Zięba. Rodzice mieli gospodarstwo rolne w Bieńczycach. Miała czterech braci i trzy siostry. Po ukończeniu siedmiu klas szkoły podstawowej w Bieńczycach pracowała w gospodarstwie rodziców. Odbyła praktykę krawiecką w Krakowie. Od młodych lat należała do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Żeńskiej w Bieńczycach i była członkinią zarządu tegoż Stowarzyszenia. Była bardzo czynna w pracy społecznej we wsi. Okupację spędziła u rodziców. Często wyjeżdżała pociągiem do Krakowa. Niemcy urządzali na stacjach łapanki. W jednej z takich łapanek została zatrzymana przez Niemców. Umieszczono ją najpierw w więzieniu w Krakowie, a następnie wywieziono do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Po kilku miesiącach pobytu w obozie, latem 1943 roku, komenda obozu powiadomiła rodzinę o jej śmierci.
Zygmunt Starachowicz
Urodził się w 1914 w Starym Samborze w Małopolsce Wschodniej, gdzie jego ojciec był lekarzem. Siostra Anna była żoną miejscowego lekarza Kazimierza Łowczowskiego. W latach trzydziestych Zygmunt mieszkał w Bieńczycach. Studiował prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Studia ukończył w 1939 r., ożenił się z lekarką i oboje mieszkali w Bieńczycach. 6 listopada 1939 r. w czasie przeprowadzania przez Niemców słynnej „Sonderakation Krakau”, w której aresztowano zebranych na Uniwersytecie profesorów wszystkich uczelni Krakowa, znalazł się także na terenie Uniwersytetu dla odebrania dyplomu. Został wraz z profesorami aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego. Po paru miesiącach został z obozu zwolniony. Rozpoczął wtedy pracę w RGO przy ul.Krowoderskiej. Zaangażował się w pracę konspiracyjną, był żołnierzem Armii Krajowej. Współpracował z komendą obwodu AK na powiat krakowski. Współredagował „Placówkę”, organ komendy obwodu. W roku 1944 w czasie przeprowadzania przez Niemców rewizji w RGO znaleziono w jego biurku prasę konspiracyjną, został aresztowany i ponownie umieszczony w obozie koncentracyjnym. Przebywał między innymi w obozie w Buchenwaldzie. Powszechnie było wiadome, że kto znalazł się w obozie po raz drugi, już nie wracał. Z obozu nie wrócił. Nie było jednak zawiadomienia o jego śmierci. Wszczęte po wojnie poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Pozostawił żonę lekarkę-laryngologa i dwoje dzieci.
Jan Świder
Był synem Józefa i Marii z Raźnych. Urodził się w 1926 r., mieszkał w Bieńczycach. Ojciec był laborantem przy katedrze Chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jan miał starszego brata i siostrę. Szkołę podstawową ukończył w Bieńczycach. W czasie okupacji prawie jedynym źródłem zaopatrzenia w węgiel, zwłaszcza biedniejszej ludności, była kolej. Maszyniści kolejowi zrzucali w czasie jazdy węgiel z lokomotywy, a umówieni ludzie go zbierali. Ojciec Janka miał dobre stosunki z kolejarzami i często tym sposobem zdobywał węgiel i zboże. Niemieccy strażnicy kolejowi (Bahnschutz) często jeździli pociągiem pilnując, by kolejarze nie zrzucali węgla z pociągu. Ktoś doniósł Niemcom, że jednym z ludzi, którzy korzystają z nielegalnego zdobywania węgla, jest Józef Świder. Strażnicy kolejowi przybyli do Świdra, a nie zastawszy w domu ojca, zabrali nieletniego jeszcze syna. Umieszczono go w piwnicy wartowni kolejowej na dworcu w Krakowie przy ul.Lubicz. Po paru godzinach pobytu w piwnicy wypuścili go rzekomo na wolność i pozornie uciekającego zranili kilkoma pociskami z karabinu. Ciężko rannego Jana przewieziono do szpitala przy ul.Kopernika, gdzie mimo troskliwej opieki lekarzy po kilku dniach zmarł. Ciało jego, wydane rodzinie, pogrzebane zostało na cmentarzu parafialnym w Mogile. Aresztowano jeszcze po tym jego starszego brata, lecz zwolniono jako pracującego w firmie niemieckiej. Ojciec ukrywając się uniknął aresztowania i pewnie też niechybnej śmierci.
Zofia Turbasowa, z d. Biernacik
Urodzona w Bieńczycach w 1897 r., wyszła za mąż za Jana Turbasę, razem prowadzili gospodarstwo rolne. Dom ich znajdował się w pobliżu stacji kolejowej w Bieńczycach. Mieli trzech synów. Wszyscy trzej synowie żyją: jeden w Kralowie, a dwóch w Bieńczycach. Zginęła od strzałów niemieckich strażników kolejowych „Bahnschutz”. 12 listopada 1943 r., kiedy na stację kolejową w Bieńczycach nadjechał pociąg z Kocmyrzowa, wywiązała się na stacji strzelanina. Strzelali pijani strażnicy. Twierdzili potem, że to oni zostali ostrzelani. Na odgłos strzałów Turbasowa podeszła do jaśniejącego w ciemnościach okna. Padły strzały, które dosięgły stojącą przy nim Zofię, obok której znajdował się sześcioletni syn. Została trafiona dwukrotnie w pierś i upadła na ziemię. Wezwany lekarz dr Kazimierz Łowczowski udzielił jej pierwszej pomocy. Był także u niej ksiądz Franciszek Ciepiela, który udzielił jej ostatniego namaszczenia. Następnego dnia odwieziono ranną do szpitala w Krakowie, gdzie mimo przeprowadzonej operacji nie udało się jej uratować. Została pochowana na cmentarzu parafialnym w Raciborowicach. Następnego dnia Niemcy przeprowadzili śledztwo, rozpytując kto strzelał do strażników. Tego samego dnia przywieziono z więzienia dziesięciu Polaków, których rozstrzelano w Krzesławicach obok toru kolejowego, a ciała pomordowanych zabrano do Krakowa
Emil Włodek
Urodził się w Bieńczycach w 1925 r. Był synem Franciszka i Marii z Szabelskich. Szkołę podstawową ukończył w Bieńczycach w roku 1939. Lata młodzieńcze spędzał w domu rodziców. Zarabiał na życie pracując dorywczo u różnych gospodarzy. Jednym z nieszczęść, jakie spadły na Polaków w czasie niemieckiej okupacji, był wywóz młodych ludzi na roboty do Niemiec. Emil został wyznaczony przez wójta w Mogile na wyjazd do robót w Niemczech. Nie udało się, mimo starań rodziców, przed tym ochronić. Od chwili wyjazdu z domu w 1942 r. wszelki słuch o nim zaginął. Nie napisał też żadnego listu z Niemiec. Po wojnie rodzina wszczęła starania mające na celu odnalezienie zaginionego. Nie dały żadnego rezultatu prowadzone za pośrednictwem Polskiego Czerwone Krzyża poszukiwania.
Jan Zamojski
Urodził się w Bieńczycach w 1913 roku. Był synem miejscowego gospodarza Feliksa, działacza chłopskiego i byłego wójta. Była to zamożna, lecz wielodzietna rodzina. Prócz Janka było w niej siedem córek i czterech synów. Po ukończeniu szkoły podstawowej w Bieńczycach, Jan pracował w gospodarstwie rolnym ojca. Był członkiem Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej. Nie był żonaty. Służbę wojskową odbył w 20 pułku piechoty Ziemi Krakowskiej. W roku 1939 został zmobilizowany. Brał udział w kampanii wrześniowej. Zginął w walce z Niemcami w czasie działań wojennych. Ani miejsce śmierci, ani miejsce pochówku nie są znane.
Jan Kotyza z Bieńczyc
Jan Kotyza urodził się w Bieńczycach 7 stycznia 1909 r. W latach międzywojennych był komendantem Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży w Bieńczycach. W 1940 r. wstąpił do Związku Walki Zbrojnej organizując pluton, którego został dowódcą. W 1942 roku po nawiązaniu kontaktu z działaczami Ruchu Oporu Chłopskiego przeszedł z całym plutonem do Batalionów Chłopskich. Na terenie gmin Mogiła, Ruszcza i Zielonki zorganizował batalion złożony z czterech kompanii, który po scaleniu z Armią Krajową otrzymał kryptonim “Pająk”. Do końca okupacji był jego dowódcą. W maju 1944 r. został mianowany komendantem Batalionów Chłopskich obwodu krakowskiego. Był równocześnie drugim zastępcą komendanta obwodu krakowskiego AK. Wiosną 1945 r. został powołany do Wojska Polskiego i jako dowódca plutonu oraz adiutant batalionu walczył pod Dreznem i w Bieszczadach. Po zdemobilizowaniu działał w Polskim Stronnictwie Ludowym Stanisława Mikołajczyka, a następnie pracował zawodowo w szkolnictwie, spółdzielczości oraz Kurii Metropolitalnej w Krakowie. Jan Kotyza zakończył swoje życie w okolicznościach symbolicznych. Zasłabł w czasie pogrzebu jednego ze swoich podkomendnych wygłaszając mowę pożegnalną. Zmarł w drodze do szpitala dnia 30 kwietnia 1991 r.
Fragment wspomnień Stanisława Sudera z Czyżyn
Okres okupacji.
Już w pierwszym dniu napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę, 1 września 1939 r. około godz. 6 rano samoloty agresora dokonały nalotu na lotnisko rakowicko-czyżyńskie. Od bomb zginęły 3 mieszkanki Czyżyn: Ozdoba…, Łagowska…, Szczupak… i jeden mężczyzna: Walczyk… kilka zaś zostało rannych. Naloty o charakterze terrorystycznym siały strach i zamęt na drogach zapełnionych uciekinierami w kierunku na wschód. Był to czas popłochu i paniki oraz ogólnego zamieszania. W atmosferze całkowitego zamętu, w dniu 4 IX 1939 r. zginął w nieznanych bliżej okolicznościach obywatel Czyżyn, wójt Gminy Mogiła, Kazimierz Cieślewicz.
W dniu 6 września1939 r. do Czyżyn wkroczyły wojska niemieckie – rozpoczęła się trwająca 5 lat okupacja. Zapanowała złowieszcza noc niewoli narodowej, która rychło w dzieje Czyżyn zapisała się czarnymi zgłoskami. Jak na ironię, w zabudowaniu dworu dzierżawionego od Kurii Metropolitalnej w Krakowie, administrowanego przez żonę wspomnianego wyżej Cieślewicza, założył kwaterę oficer żandarmerii niemieckiej Herzig – zapewne dla utrzymania „niemieckiego porządku”. Mówił dobrze po polsku (prawdopodobnie był Ślązakiem) i wkrótce stał się bywalcem istniejącego tu wyszynku wódek u Piotra Krupy, gdzie spędzał całe dni. Nie interesowały go sprawy polityczne – działalność swą skupiał głownie na problemach gospodarczych, jak dostawy kontyngentów zboża i bydła. Mówiono, że „przy kielichu” można było z nim załatwić wiele spraw. Nie jemu i podległej mu „granatowej policji” przypisuje się osadzenie i śmierć w obozach koncentracyjnych mieszkańców Czyżyn, niezaangażowanych w działalność konspiracyjną. W obozach tych zginęli: Gaweł Bernard, Gaweł Władysław, Gil Julian, Kulka Franciszka, Mazur Mieczysław, Ptak Tadeusz, Rosenblat…, Samiec… i Wlazło Agata. Kaźnię obozów przeżyli i powrócili do domów: Dąbrowski Paweł, Kulka Maria, Mazur Wojciech i Baś Stanisław.
Na stanowisku sołtysa pozostawiono Andrzeja Malinowskiego nakładając na niego nowe niewdzięczne obowiązki jak wystawianie nazwisk ze wsi do kopania rowów, szarwarku i co najgorsze na wysyłkę na przymusowe roboty do Niemiec. Za niedopełnienie tego ostatniego obowiązku został nawet , dla postrachu na jakiś czas aresztowany.
Niemcy szybko zagospodarowali lotnisko, powiększając je kosztem wysiedlenia sąsiednich domów. Za ogrodzeniem widać było umieszczone między dwoma nasypami ziemnymi samoloty i zbiorniki z paliwem (w których w ramach sabotażu wywiercano dziury ). Pomiędzy nasypami była rozpostarta maskująca zielona siatka.
Monopol tytoniowy zupełnie niezniszczony bombardowaniem kontynuował pracę. Syrena o godzinie 7 rano sygnalizowała rozpoczęcie a o 3 popołudniu zakończenie pracy. Ludzie z okolicznych wsi znaleźli tam zatrudnienie. Część pensji wypłacano w alkoholu i papierosach.
Mieszkańcy w sklepach realizowali swoje kartki na ciemny chleb i buraczaną marmoladę. Był to ciężki okres, szczególnie dla mieszkańców małych domków na Błoniu, którzy nie mieli gospodarstw. Ich dzieci po żniwach zbierały kłoski zbóż na polach, a po wykopkach wygrzebywały z ziemi pozostałe ziemniaki. Pomagały im przetrwać kozy „żywicielki”, wypasane po rowach, i hodowane króliki.
Niemcy w 1941r włączyli Czyżyny do Krakowa, stawiając przy drodze za Monopolem po przeciwnej stronie słup z napisem Krakau.
Pociągi do Kocmyrzowa i Mogiły nie woziły już młodzieży do szkół. Jeździli nimi ludzie do pracy, handlarze, a Niemcy wykorzystywali je do przeprowadzania „łapanek”.
Odrębny akapit dotyczy hitlerowskiej akcji wyniszczenia ludności pochodzenia żydowskiego. Według krążących informacji śmierci uniknęła Maria Mendel (córka), Wolffeiler… oraz Leon Goldfinger. Zginęli w obozach prawie wszyscy mieszkający w Czyżynach na stałe Żydzi z całymi rodzinami, o nazwisku: Atteslander, Gutt, Wolffeiler, Goldfinger, Mendel (łącznie kilkanaście osób). Przed założeniem przez okupanta wydzielonej dzielnicy – getta, liczne rodziny żydowskie znalazły schronienie w Czyżynach. Przez pewien czas pracowali oni niewolniczo przy robotach ziemnych na poszerzanym przez Niemców lotnisku. W tutejszej fabryce, Monopolu Tytoniowym, wśród licznej załogi znalazło zatrudnienie kilku Żydów, którzy przeżyli wojnę. Nie udało się to sekretarce dyrektora – Niemca, pracującej pod przybranym nazwiskiem Heleny Fabiańskiej. Mieszkała w jednym z czyżyńskich domów – aresztowana zażyła truciznę i zmarła na oczach konwojujących ją Niemców. Osierociła dwunastoletnią córkę Helenę, którą przechowali do końca wojny dobrzy ludzie, a która obecnie mieszka w Izraelu.
Tragiczną listę śmierci pośród mieszkańców Czyżyn dopełnić trzeba nazwiskiem profesora rolnictwa Edwarda Ralskiego, który zginął z rąk NKWD, zamordowany w obozie polskich oficerów w Starobielsku.
Nie wrócili też z wojny: Wziątek…, Żylski Stanisław. Pod koniec wojny, bohaterską śmiercią „na polu chwały” w lasach Kielecczyzny poległ w akcji partyzanckiej młodociany syn kierownika tutejszej szkoły, Zbigniew Marszałek. W tym samym czasie, a więc w końcowej fazie wojny, od zabłąkanego pocisku lub bomby zgubionej przez samolot niemiecki zginęło małżeństwo, Józef i Wiktoria Miechowiczowie. Zaiste straszliwa to hekatomba ofiar…
Kraków – najpiękniejsze z miast Polski, i jak ktoś napisał miasto „żywych kamieni”, świadectwo tysiącletnich dziejów narodu, skarbnica pamiątek, otwarta księga historii minionych wieków – od 25 X 1939 do 16 I 1945 r. był siedzibą hitlerowskiego satrapy Hansa Franka. Ze wzgórza wawelskiego szły rozkazy terroru i zdławienia polskiego Narodu w tragicznych latach okupacji. Mieszkańcy ujarzmionego miasta nie pozostali jednak bierni wobec morderczej polityki wyniszczenia wszystkiego, co polskie. Rychło dał znać o sobie ruch oporu w rozlicznych organizacjach podziemia, tak w samym Krakowie, jak i okolicy, m.in. w Czyżynach, gdzie powstała kilkunastoosobowa grupa konspiracyjna. Organizację podziemną założył dla sąsiedniego Łęgu Wawrzyniec Hudzicki, dla Czyżyn zaś asesor pocztowy Adam Ziemba. Obaj zostali aresztowani i straceni. Działalność konspiracyjną AK kontynuował na terenie Łęgu Stanisław Mars, w Czyżynach Józef Salwiński. Zachowani w pamięci piszącego te słowa (zarazem łącznika tut. grupy AK) uczestnicy konspiracji to: Bartosik Tomasz, Bochenek Kazimierz, (jun.), Czekaj Franciszek, Czopek (Wilczyński) Aleksander, Fliszkiewicz Stanisław, Górecki Karol (jun.), Gurbiel Stanisław, Kawula Władysław, Malinowski Jan, Malinowski Józef, Płonka Tadeusz, bracia Śliwińscy: Franciszek, Michał i Mieczysław, Tyrka Tadeusz, Walczyk Stanisław, Wlazło (Winnicki) Stanisław (s. Wincentego). W działalność konspiracyjną włączył się również pracujący na poczcie Karol Górecki, dzięki któremu sprawowano kontrolę listów adresowanych na Gestapo. W obiekcie Monopolu Tytoniowego istniała grupa konspiracyjna o charakterze działalności sabotażowej i obserwacyjnej – tu bowiem Niemcy magazynowali części do samolotów. Po wojnie powtarzana była wiadomość, że dyrektor obiektu Szubert, z pochodzenia Austriak, wspierał potajemnie zgrupowania partyzanckie w okolicach Kazimierzy Wielkiej (rejon uprawy tytoniu), przesyłając tam papierosy i alkohol, w przeciwieństwie do volksdeutscha Lokotscha, który trzymając w ręku pejcz śledził pracowników – był postrachem załogi. W przemyśle tytoniowym pracownicy otrzymywali oprócz wynagrodzenia w pieniądzach, deputat w postaci papierosów i wódki, które na wsi można było zamienić na żywność. Zatrudnienie w Monopolu chroniło przed wywozem na roboty do Niemiec. Pracująca tam pani inż. Magdalena Ralska pomagała w uzyskaniu pracy młodym ludziom z Czyżyn i okolicy.
W okolicznościach tak trudnych i niebezpiecznych, jakie niosła wojna, społeczeństwo Czyżyn zapisało chlubną kartę. Istniała tu Delegatura Rady Głównej Opiekuńczej (RGO), której przewodniczył Józef Salwiński przy uczestnictwie proboszcza mogilskiego ks. Józefa Zastawniaka. Była to organizacja o charakterze charytatywnym, akceptowana przez okupanta. W warunkach miejscowych RGO była pewnego rodzaju parasolem dla organizacji konspiracyjnych. Poza wspieraniem najuboższych z Czyżyn i Łęgu udzielano pomocy jeńcom alianckim pracującym na lotnisku oraz ukrywającym się Żydom. Dzięki wsparciu RGO i mieszkańców Czyżyn uniknęło zagłady małżeństwo żydowskie o nazwisku Goldfarb – będące praktykującymi katolikami. Mieszkali w Czyżynach w domu nr 107 u p. Kucielów. W podeszłym już wieku, schorowani zmarli śmiercią naturalną. Z narażeniem życia w warunkach konspiracyjnych Józef Salwiński zorganizował im pogrzeb a ksiądz Zastawniak dokonał pochówku na cmentarzu w Mogile.
Po upadku Powstania Warszawskiego i karnym wysiedleniu ludności cywilnej z Warszawy miejscowe AK, przy współpracy z kolejarzami, zorganizowało skierowanie jadącego do Kocmyrzowa pociągu, na boczny tor przy Monopolu Tytoniowym w dniu 5 X 1844 r. Korzystając z szyldu RGO otoczono opieką koło 300 rodzin. Ludność Czyżyn i Łęgu stanęła na poziomie obywatelskiego poczucia solidarności przyjmując wysiedlonych do swych domów, zapewniając im do końca wojny wyżywienie i dach nad głową. Duszą tej akcji był znów wspomniany Józef Salwiński z sołtysem Andrzejem Malinowskim. I tak w deszczowy jesienny wieczór, już po ciemku, odjechał z bocznicy pusty pociąg – tylko z maszynistą.
Wspomnieć należy również o tajnym nauczaniu starszej młodzieży w okresie okupacji. Dla dziewcząt prowadziła je prof. Wanda Mirowska w domu swojej siostry pani Ralskiej, a dla chłopców przyjeżdżający z Krakowa prof. Gimnazjum św. Jacka Witold Grzybek oraz piszący te wspomnienia Stanisław Suder.
Pierwsze lata powojenne
W dniu 18 stycznia 1945 roku od strony lotniska nadjechały radzieckie czołgi, które strzelały za uciekającymi w kierunku Krakowa Niemcami. Podczas tych działań pociski trafiły w kościół oraz w dom i stajnię sąsiedniego gospodarstwa Katarzyny Czernek-Maskowej, dokonując zniszczeń. Tak razem z oswobodzeniem Krakowa skończyły się w Czyżynach przykre dni okupacji. W następnych dniach po przejściu frontu mieszkańcy wyruszyli do porządkowania lotniska i dróg startowych dla nowej Polski. Przez zimę, aż do wiosny, po domach stacjonowali żołnierze radzieccy, szosą przejeżdżały samochody z wojskiem.
Społecznym wysiłkiem organizowano życie wsi, wyremontowano własnymi siłami szkołę, dom ludowy, z inicjatywy Józefa Salwińskiego powstał Społeczny Komitet Elektryfikacji Wsi, dzięki któremu już w 1945 roku rozbłysło światło elektryczne w domach i zostały oświetlone ulice, zniknęły sprzed stodół kieraty zastąpione energią elektryczną.
Pracownice Monopolu Tytoniowego ufundowały figurę Matki Boskiej Niepokalanej z napisem „Błogosław naszej pracy”, którą w 1945 roku uroczyście poświęcił Arcybiskup Metropolita Krakowski Adam Stefan Sapieha. Figura ta ustawiona na skwerku między drzewami wewnątrz Zakładów Tytoniowych przetrwała trudny okres komunistycznych czasów.
Ożywiło swoją działalność Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży. Marian Czernek, Franciszek Zembala i inni młodzi ludzie uczęszczający do szkół pod patronatem Benedykta Matejkiewicza z klasztoru Cystersów z Mogiły organizowali spotkania młodzieży, przedstawienia i jasełka. Powstało Kółko Rolnicze, Koło Gospodyń Wiejskich z przewodniczącą Katarzyną Włodarzową. Józef Salwiński założył Polskie Stronnictwo Ludowe (Mikołajczykowskie), którego prezesem w Czyżynach był Stanisław Tynor, w Łęgu Tomasz Radoszek. Wielce patriotycznym akcentem działalności politycznej i społecznej mieszkańców Czyżyn i Łęgu był zorganizowany przez Józefa Salwińskiego udział w pogrzebie Wincentego Witosa. Posiadający prywatne przedsiębiorstwo przewozowe mieszkaniec Czyżyn Jan Czernek z bratem Józefem i obywatelami Łęgu Stanisławem Marsem i Tomaszem Gawędą przygotowali czterokonny zaprzęg karych koni z odpowiednio przystosowanym i ubranym platonem. Rano 5 listopada 1945 roku wyruszył z Czyżyn do Krakowa ten swoisty „karawan”. Powoził nim Józef Czernek, wioząc trumnę z ciałem Wincentego Witosa przez całą trasę z Krakowa aż do Wierzchosławic. Tak miejscowi działacze PSL i chłopi oddali ostatnią posługę swojemu wielkiemu przywódcy.
Wkrótce jednak organizacje, które miały duży wkład w życie wsi, zostały (poza Kółkiem Rolniczym) przez reżimowe władze komunistyczne zawieszone w działalności. Szczególnie brutalnie potraktowano mikołajczykowskie PSL, aresztując Józefa Salwińskiego – członka władz miejskich i wojewódzkich PSL, radnego Miasta Krakowa z ramienia PSL i kandydata na posła w wyborach 1947 roku. Tak smutno kończy się ambitny, pełen inicjatyw społecznych okres, z którym wiązano tyle nadziei na przyszłość. Wkrótce potem – bo od 1949 roku – nastał czas gorzkich doświadczeń, długofalowych w skutkach wydarzeń, wydarcia ziemi pod zakłamaną ideę „socjalistycznego miasta” o nazwie Nowa Huta.
Stanisław Suder z Czyżyn
Wspomnienia Romana Domańskiego z Kocmyrzowa-Luborzycy:
Śmierć alianckich lotników
Po północy z dnia 17 na 18 sierpnia 1944 r., zbudzeni warkotem samolotu i seriami z broni maszynowej, zobaczyliśmy nad polami przysiółka Rosji ognistą smugę płonącego samolotu i usłyszeliśmy jego potężny wybuch.
Bezpośrednio po eksplozji i upadku palącego się samolotu – żołnierze BCh wymontowali i zabrali dwa pokładowe karabiny maszynowe z taśmami amunicji z oderwanego i odrzuconego skrzydła samolotu, przy którym również zostały odrzucone zwłoki lotnika. Wymontowania karabinów dokonali żołnierze plutonu „Ząbczyńskiego”: Antoni Koster ps. „Klin” i Stanisław Koster ps. „Zając”.
Rano przyjechali Niemcy, porobili zdjęcia dopalających szczątków maszyny i polecili zwęglone zwłoki zakopać na sąsiednim polu.
Tego samego dnia miejscowa ludność przewiozła szczątki bohaterskich lotników na cmentarz luborzycki i chrześcijańskim pogrzebem umieścili je we wspólnej mogile. Do tej smutnej uroczystości dołączył pod koniec oddział partyzancki „Sikory” Romana Kułagi, który salwą honorową uczcił pamięć bohaterów. W zestrzelonym samolocie zginęli:
kapitan pilot L.C. Allen – lat 27 z SAAF,
lieutn. pilot AJ. Muaro – lat 20 z SAAF,
lieutn. obserw. W. Klekow – lat 27 z SAAF,
lieutn. obserw. EBM. Imprey – lat 25 z SAAF,
WOI-WOP D. B. Brandsma – lat 24 z SAAF,
WOI-WOP D. J. Palmer – lat 23 z SAAF,
W/O-A/G E. Brandshaw – lat 24 z RAAF,
SGT A/G LR. W. Nickerson – lat 22 z RAAF.
W tym tragicznym dniu z drugiego samolotu strąconego nad Krakowem wyskoczył na spadochronie lotnik Allan Hemet. Zniesiony aż nad pola Kocmyrzowskie został doprowadzony do Stefana Kozubskiego, który zaprowadził go do dworku goszyckiego. Po rozmowie w języku angielskim z członkiem rodziny Kernów, Jerzym Turowiczem byłym naczelnym redaktorem Tygodnika Powszechnego, lotnik Allan Hemet zostaje otoczony opieką, udzielono mu pomocy lekarskiej zranionej dłoni i biodra, w którym tkwił odłamek. Tam też znalazł chwilowe schronienie.
Z uwagi na to, że Niemcy wiedzieli, że jeden z lotników się uratował i poszukiwali miejsca jego schronienia, należało natychmiast przenieść go z Goszyc w bardziej bezpieczne miejsce. Stąd też przeniesiono go do Zielenic do domu Janików, gdzie przebywał Komendant Inspektoratu „Chata” ppor./pułk. mgr Walenty Adamczyk. Po kilku dniach pobytu w Zielenicach, kiedy stan zdrowia poprawił się, przeniesiono rannego na kolejną kryjówkę do majątku Wielowiejskich w Święcicach koło Słaboszowa.
Po zdekonspirowaniu kryjówki, przeniesiono Hemeta na nowe „locum” do Pani Stefanii Krzyżanowskiej w Cudzynowicach koło Kazimierzy Wielkiej. W styczniu 1945 roku został Hemet przejęty przez oddziały Armii Czerwonej i przekazany alianckiej misji wojskowej. Tragiczną śmierć bohaterskich lotników, niosących pomoc walczącej Stolicy, upamiętnia obelisk wzniesiony przez członków Koła Kombatantów Luborzycy w 40 rocznicę Powstania Warszawskiego. W obelisku tym wmurowano oryginalne śmigło „Liberatora” i Krzyż z Ukrzyżowanym Chrystusem. W cokole obelisku na granitowej płycie wyryto nazwiska poległych lotników, którzy zginęli w lotach bojowych nad Polską. Do upamiętnienia miejsca i tragicznej śmierci lotników przyczynił się szczególnie członek Koła Kombatantów, Wacław Maj ps. „Grudzień”, który zaprojektował i zrealizował ten pomnik.
Szczątki spalonych lotników nad Luborzycą 17/18 sierpnia 1944 r. zostały w roku 1945 ekshumowane i przeniesione na cmentarz Rakowicki w Krakowie.
Roman Domański
Fragment wspomnień szkolnych Adama Gryczyńskiego
Miejsce straceń na Dąbiu w Krakowie
1945 r. 15 stycznia Niemcy w bestialski sposób zamordowali 79 obywateli Dąbia.
„[…]Wszystkie grupy zostały rozstrzelane w identyczny sposób. Po doprowadzeniu pod wał wiślany padała krótka komenda w języku polskim: “legnij, kurwa mać!” Do każdego leżącego twarzą do ziemi strzelano z pistoletu maszynowego – oddzielnie do każdej osoby. Rozstrzeliwani głośno wzywali ratunku, krzycząc, pytali za co giną. Zanim przyprowadzono kolejną grupę Niemiec pilnujący zwłok dobijał strzałem w głowę osoby dające znaki życia. W czasie przeprowadzania egzekucji Niemcy zakazali mieszkańcom przebywania na ulicy. Jednak wiele osób obserwowało przebieg akcji z domu, z ukrycia. Widzieli swoich ojców, matki, siostry, kolegów, sąsiadów, prowadzonych na miejsce egzekucji. Najbliżej miejsca egzekucji była Adelajda Trynkowa, której dwaj synowie byli aresztowani i znaleźli się w grupie przywiezionej z więzienia. Z odległości 20-30 metrów, z domu przy ul. Wyszogrodzkiej obserwowała egzekucję. Pierwsze grupy szły spokojnie – osoby nie były w pełni świadome losu, jaki miał ich spotkać, prawdopodobnie przypuszczały, że zostaną wywiezione do obozu. Po pierwszych odgłosach strzałów niektórzy zdali sobie sprawę, jaki los ich czeka. Inni łudzili się, że Niemcy zaprowadzą ich pod wał, gdzie pokażą im ciała rozstrzelanych jako ostrzeżenie. Po przywiezieniu więźniów z Montelupch szybko rozeszła się pogłoska, że przywieziono Żydów, których będą rozstrzeliwać. Jednak, gdy więźniowie wyszli z autobusu, wielu obserwujących rozpoznało wśród nich swoich krewnych lub sąsiadów.[…] Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskiej w Krakowie, Sygn. akt S. 4/76. Protokół przesłuchania świadka Edwarda Marcela 25 sierpnia 1977 r., s. 3. Tekst pochodzi z opracowania Grzegorza Jeżowskiego „Dlaczego Niemcy rozstrzelali 79 Polaków?” zamieszczonego w „Dzielnicy II” nr. 40 z marca 2009 r.
Co najmniej dwa razy w roku chodziliśmy na grób 79 mieszkańców Dąbia pomordowanych przez hitlerowców dnia 15 stycznia 1945 roku, który zwykle sprzątaliśmy pod opieką Józefa Długosza, a następnie czyściliśmy granitowy nagrobek, malowaliśmy na czarno metalowe pręty ogrodzenia i paliliśmy znicze. Odbywały się tam także apele i zbiórki z fanfarami i dźwiękiem werbli. Były przemówienia, patriotyczne pieśni i deklamacje. Pamięć tamtego traumatycznego wydarzenia była przez ówczesną Szkołę nr 39 dobrze pielęgnowana. Pan Długosz, (ale i inni nauczyciele także) mówili nam, abyśmy potrafili docenić to, że żyjemy w czasie pokoju, że tamte niewinne osoby poniosły najwyższa Ofiarę – zginęli za naszą Ojczyznę, tylko za to, że byli Polakami ale ich zbiorowa egzekucja i śmierć nie będzie daremną, jeżeli pamiętając o ich straszliwej kaźni, my – młodzi, będziemy się pilnie i dobrze uczyć po to, aby w przyszłości móc jak najlepiej służyć Ojczyźnie, zwłaszcza wtedy, kiedy będzie w potrzebie. Żadną miarą nie mogłem pojąć swoim młodzieńczym umysłem, dlaczego to wszystko się wydarzyło, i w dodatku zaledwie na 3 dni przed wkroczeniem Armii Czerwonej i „wyzwoleniem” Krakowa, dlaczego dokonano tak straszliwego mordu na niewinnych, bezbronnych ludziach, w dodatku na oczach ich własnych rodzin? Dzisiaj można zobaczyć tę zbrodnię przeciwko ludzkości w znacznie głębszej perspektywie; w świetle wiedzy o „lobotomii tkanki narodowej”, o setkach i tysiącach takich miejsc rozsianych po całym kraju i poza jego granicami, o rzeziach, czystkach etnicznych, kradzieży ziemi i lekceważeniu międzynarodowego prawa, o nieoszacowanych stratach, wreszcie o przyczynach i mechanizmach lucyferycznego okrucieństwa, którego dokonywano z premedytacją od pierwszych do ostatnich dni wojny, ale także wcześniej i potem. Nie, tego ot tak sobie, zapomnieć nie można, szczególnie dziś, kiedy pisząc na nowo historię (por. „Historiografia neostalinowska” Prof. John Radzilowski, University of Alaska Southeast) usiłuje się zrobić z Polaków gorliwych współpracowników Hitlera. Nie jest to zresztą niczym nowym w podejściu pewnych gremiów do zagadnień historycznych, bowiem już u schyłku XIX w. w wierszu „Historyczna nowa szkoła” (przytaczam tylko 2 zwrotki; pierwszą i ostatnią) Adam Asnyk tak pisał:
Historyczna nowa szkoła
Swą metodę badań ścisłą,
Sprowadzoną hurtem z Niemiec,
Rozpowszechnia ponad Wisłą
I, nabywszy pogląd świeży,
Nowym łokciem dzieje mierzy.
[…]
I tak dalej… i tak dalej…
Coraz śmielsze wnioski przędzie
I, nicując dawne sądy,
Nie powstrzyma się w zapędzie,
Aż dowiedzie, że król Herod
Dobroczyńcą był dla sierot.
/…/ Przygotowując materiały o szkole na terenach dzisiejszej Nowej Huty i jej okolicach, w lutym 2010 r. trafiłem do Zespołu Szkół w Raciborowicach, gdzie Dyrektor mgr Joanna Karyś-Róg udostępniła mi tamtejszą kronikę szkolną w której m. in. można przeczytać:
1876 r. W tym roku Rada Szkolna Okręgowa mianowała Stanisława Szarka zastępcą nauczyciela szkoły pospolitej w Raciborowicach. Ten przybywszy rozpoczął rok szkolny z dniem 1 września. Grunt został zupełnie wyniszczony i wyjałowiony[…]. 1892 r. Reskryptem Rady szkolnej krajowej został przeniesiony z posady w Raciborowicach tutejszy nauczyciel Stanisław Szarek (na marginesie widnieje data 29/6.) na posadę kierującego nauczyciela przy 2 kl. Szkole w Dąbiu pod Krakowem.
Kiedy rok później przeglądałem stronę internetową Aldony Widłak „Dąbie – historia i teraźniejszość”, dotyczącą także miejscowej szkoły, spostrzegłem tam nazwisko jej wieloletniego kierownika – Stanisława Szarka, który pracował wcześniej w Raciborowicach. Dzięki uprzejmości Dyrektora mgr inż. Iwony Janek z Gimnazjum nr. 7 w Krakowie, mogłem zapoznać się z bogatą kroniką szkolną (dawnej Szkoły Podstawowej Nr 39 na Dąbiu), i wkrótce doszedłem do przekonania, że powinienem tej szkole poświęcić cały rozdział zawierający choćby urywki kroniki, wspomnienia innych, ale i własne, ponieważ będąc absolwentem tej szkoły, miałem niezwykłe wprost szczęście poznać tam wspaniałych Nauczycieli-Wychowawców. Nie ulega wątpliwości, że ich praca, a w kilku przypadkach autentyczne powołanie do służby nauczycielskiej, zwłaszcza kadry przedwojennej, oparte było na solidnych fundamentach: na odpowiedzialności i szacunku do Człowieka, Rodziny i Ojczyzny. Opierało się też na wiedzy i talencie pedagogicznym, na intuicji, cierpliwości i rozwijaniu charakteru i osobowości podopiecznych, które razem wzięte budowały mozolnie podwaliny ich późniejszych postaw, wynikłych z przyjęcia określonych idei i wartości lub odrzucenia innych, tych niepożądanych. Oni uczyli i mnie – młodego człowieka starającego się niezdarnie znaleźć cel swojego życia – zamiast dreptać w kółko zawężając świadomość, szukać odpowiedzi w konstrukcji własnego losu w harmonii ze światem: przyrodą i społeczeństwem, w pracy na rzecz dobra wspólnego i walki z własnymi słabościami. Dziś wiem, że zawdzięczam im wiele, ale muszę to wyznać, że właściwie nigdy wcześniej – zwłaszcza kiedy Oni jeszcze żyli – nie umiałem im tego powiedzieć, ani okazać, może poza średnimi zresztą wynikami w nauce czy sprawowaniem. Wiem też, że nie potrafię im także dorównać na polu edukacji i wychowania, posiadając jednak pewną wiedzę i wewnętrzną busolę, mogę próbować iść o własnych siłach i podążać wskazaną przez nich wąską ścieżką pośród dżungli pseudo-wartości służących odczłowieczeniu przez wprowadzenie do ludzkiego umysłu jadu pychy, kłamstwa i nienawiści. Mogę wreszcie zaświadczyć, że Oni zmuszając nasz młody rozum do wysiłku poznawczego uczyli tego, by samemu odważyć się myśleć! Wpajając, że „człowiek jest kowalem swego losu”, a „prawdziwa radość jest rzeczą poważną”, zasiewali w naszych umysłach ziarno, z którego przy dalszej, odpowiedniej uprawie – kulturze, całości jej wpływów i oddziaływań, wyrastał potem, lub nie – co zależało od pułapu indywidualnych chęci i możliwości – wymóg uznania rzeczywistego dobra człowieka w oparciu o kryteria rozpoznania triady: prawdy, dobra i piękna. Tego rodzaju kształcenie i wychowanie rozpoczyna się już od najmłodszych lat w rodzinie, w szkole zaś tylko pogłębia, ale trwa i doskonali się przez całe życie, co tak klarownie wyraził O. prof. Mieczysław A. Krąpiec słowami: „Musimy się rozwijać, aby dochodzić do możliwej pełni własnego człowieczeństwa, które nam Bóg przeznaczył wraz z naszym istnieniem.” Nic dodać, nic ująć. Może tą książką choć w małej części spłacę zaciągnięty dług? Miarą satysfakcji będzie i to, jeśli zechcą sięgnąć po nią młodsze pokolenia. Niech się dowiedzą, że dawniej żyli Nauczyciele-Wychowawcy, o szczerozłotych sercach, czystych duszach i jasnych umysłach, oraz inni, którzy przynajmniej starali się to dostrzec, utrwalić i przekazać dalej. Niech przeczytają o cichych ludziach wielkiego formatu i honoru, dla których nie liczyły się zaszczyty, sława i zysk materialny, lecz najważniejszą rzeczą pod słońcem była pewna misja – chęć służenia innym i czynienia świata nieco lepszym. Może kiedyś znajdzie się ktoś kto sprawi, że wraz z gasnącą o nich pamięcią, to przesłanie pozostanie wciąż żywe, na przekór relatywistycznym „projektom inżynierii kulturowej samozwańczej elity, obdarzonej mentalnością totalitarną” i temu wszystkiemu, co ukazuje oblicze człowieka w krzywym zwierciadle, sprowadzając je do bóstwa lub do zwierzęcia, pana lub niewolnika, elit lub motłochu…
Kwiecień 2011 Adam Gryczyński